Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie zagłosuję na déjà vu

10-10-2019 21:35 | Autor: Tadeusz Porębski
Jaki procent ludu pracującego miast i wsi, ludu bezrobotnego pobierającego zasiłek, ludu wielodzietnego pobierającego 500+ oraz ludu uczącego się pójdzie w najbliższą niedzielę do urn? To pytanie wisi nad krajem i czernieje z dnia na dzień niczym gradowa chmura. Dla przywódców partyjnych bowiem frekwencja wyborcza to swego rodzaju być albo nie być. Im wyższa, tym niższy procentowo wynik prącego do przodu niczym czołg Prawa i Sprawiedliwości. Im niższa, tym większe niebezpieczeństwo samodzielnych rządów Prezesa w Ciemnym Kaszkiecie i jego dworu, a nawet osiągnięcie większości konstytucyjnej, co moim zdaniem byłoby katastrofą dla Polski. Skąd u mnie te apokaliptyczne wizje? Spieszę z wyjaśnieniami.

Kiedy się urodziłem, czuć jeszcze było swąd pozostały po II wojnie światowej. Bawiliśmy się na zrujnowanych placach i w piwnicach zrujnowanych domów, na których ścianach widniały koślawe, napisane farbą ruskie kulfony "min niet". Nie było podziałów, nikt nie patrzył na buty i ubiory innych, choć często były srodze wykoślawione i połatane. Matki nie wynosiły na podwórko jednej kromki chleba z cukrem, polanego herbacianą esencją, tylko dla swojego dziecka. Nie do pomyślenia było bowiem, by jeden z nas posilał się, a reszcie ślinka ciekła z ust. Dzielenie się było normą. W większości mieszkań na klatce schodowej nie zamykano drzwi na klucz, nawet na noc. To była prawdziwa ludzka solidarność, którą genialnie pokazał Jan Łomnicki w serialu telewizyjnym "Dom", a potem Stanisław Bareja w serialu "Alternatywy 4". Ludzie szanowali się, choć czasy były bardzo ciężkie i zdobycie kilograma schabu z kością, a nawet samych kości schabowych, stanowiło nie lada wyzwanie.

Sielanka zaczęła się kończyć w 1990 roku wraz z nadejściem wolnego rynku i upragnionej demokracji. Z roku na rok rosła konsumpcja, a pragnienie posiadania za wszelką cenę rodziło coraz ostrzejszą rywalizację i z biegiem lat przybrało formę patologii. Pojawiło się określenie "skóra, fura i komóra", jak grzyby po deszczu powstawały zamknięte osiedla pilnowane przez ochroniarzy. Banki szeroko otwierały podwoje, by spragnieni dobrobytu Polacy mogli realizować swoje marzenia za nieswoje pieniądze. Konsumpcja i rywalizacja na zasadzie "postaw się a zastaw się" przybrała niepokojące rozmiary. Godziłem się z nowym porządkiem, by nie zostać w tyle i nie utyskiwać jak te stare pryki z muppetów. Świat musi iść do przodu, a ja akceptowałem te zmiany od lampy naftowej w dzieciństwie, poprzez rewolucję kulturową pod koniec lat sześćdziesiątych, lądowanie człowieka na księżycu, aż po laptopy i smartfony. Ale starych czasów, kiedy istniały lojalność, szacunek dla starszych, kupiecka rzetelność, kiedy panował porządek, a dolar amerykański miał pokrycie w złocie, coraz bardziej żałuję. Najbardziej jednak żałuję tej niepowtarzalnej atmosfery dawnych lat, tej ludzkiej solidarności, której nie zdołał złamać ani Moskal, ani hitlerowiec, ani Sowiet, ani komuch. To wszystko odeszło w zapomnienie, katami ludzkiej solidarności w Polsce okazali się wolny rynek i nieodpowiedzialni, agresywni politycy.

Dzisiaj Polak Polakowi wilkiem. Dzisiaj "my stoimy tu gdzie staliśmy kiedyś, a zdradzieckie mordy tam, gdzie stało ZOMO". Dzisiaj odbudowujemy Polskę na nowo rękami prawdziwych Polaków - patriotów wiernych Kościołowi rzymskokatolickiemu, Polskiej Rodzinie Zagrożonej Pedalstwem i Prezesowi w Ciemnym Kaszkiecie, a gorszy sort, te zdradzieckie mordy sypią piasek w tryby. Ten gorszy sort to m. in. ja, bo mam odwagę myśleć i żyć po swojemu, artykułować publicznie swoje niewygodne dla władzy poglądy, mieć poczucie własnej wartości, traktować w sposób satyryczny bogoojczyźniane spędy organizowane przez prawdziwych Polaków, nie poddawać się dyktaturze kleru i mieć w dupie bredzenie wylewające się z ust tak zwanych obrońców życia poczętego w sytuacji, kiedy państwo nie potrafi zadbać o już narodzonych – masowo umierających na nowotwory, udary, zawały oraz na SOR-ach z braku szybkiej pomocy medycznej.

Najbardziej nienawidziłem komuny za zbrodnie popełnione po zakończeniu wojny przez tych, którzy z powodów ideologicznych podzielili Polaków na lepszych, czyli wiernych ideom socjalizmu, i gorszych, czyli klasowych wrogów. Ofiarami tego haniebnego, zbrodniczego podziału padły tysiące wspaniałych ludzi, bohaterów walczących z niemieckim i sowieckim okupantem, jak m. in. rotmistrz Witold Pilecki, czy generał Emil Fieldorf "Nil". Dlatego nigdy nie wstąpiłem do PZPR w celu zrobienia kariery, a jedyną organizacją, której za czasów komuny byłem członkiem, to Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Nie dałem się także zwerbować na kapusia, na co mam potwierdzenie w postaci stosownego dokumentu z IPN. W najczarniejszych myślach nie spodziewałem się jednakowoż, że podziały w polskim społeczeństwie powrócą w takim natężeniu. Ale one powróciły, znów z powodów ideologicznych, na szczęście już bez więzienia dla ideologicznych wrogów, pistoletu i strzału w potylicę.

Kto nas tak dramatycznie podzielił? Platforma obarcza winą PiS i Prezesa w Ciemnym Kaszkiecie, ci zaś odbijają piłeczkę w kierunku Platformy i Donalda Mającego Dziadka w Wehrmachcie. Że niby złodzieje, nieroby i należy teraz po nich gruntownie posprzątać. Sprzątanie zaczęto od opanowania za pomocą pseudoprawnych tricków Trybunału Konstytucyjnego i skrócenia zagwarantowanej konstytucją sześcioletniej kadencji pierwszej prezeski Sądu Najwyższego. Następnie ogarnięto prokuraturę, publiczną telewizję i służby specjalne (sądy mocno się opierają). To wystarczyło, by zapewnić bezkarność swoim, a wrogów bezkarnie nękać i poniewierać. Może przyjdzie komuś do głowy postawić mi zarzut, że jestem mało obiektywny? To niechaj poczyta ostatnią "Politykę", od kilku dekad najbardziej szanowany tygodnik opinii, korzystający ze wsparcia wielu osób z tytułami naukowymi i znanych intelektualistów. Ta polska gazeta zyskała uznanie na całym świecie publikując w 1961 r. pięć odcinków pamiętników zbrodniarza hitlerowskiego Adolfa Eichmanna, wykradzionych przez niemieckich antyfaszystów od brata Eichmanna i przekazanych redakcji (oprócz „Polityki” fragmenty tych pamiętników uzyskał jedynie prestiżowy magazyn „Life”).

Na pierwszej stronie tygodnika szeroko uśmiechnięty, choć oskarżany o machlojki podatkowe Marian Banaś, w towarzystwie mającego lisi uśmieszek na twarzy premiera Mateusza Morawieckiego i zakrywającego w charakterystyczny sposób usta szefa politycznych tajniaków Mariusza Kamińskiego. Kolaż mówi wiele, właściwie nie potrzeba słów. Tytuł "Stan bezkarności" mówi jeszcze więcej, a nadtytuł "Nie ma już nikogo, kto mógłby kontrolować i rozliczać ludzi władzy" odsłania ponurą polską rzeczywistość. Poczucie niepokoju o kraj wzmagają tytuły kolejnych publikacji: "Bezprawne prawo", "Historia kiełbasy wyborczej" oraz fragment jednej z nich: "Dzielimy się bowiem - jak w PRL – na obywateli gorszego sortu, normalsów i święte krowy. Przykładem świętej krowy jest prezes NIK Marian Banaś, którego chronią skarbówka, CBA i prokuratura. Przejęta przez PiS prokuratura zajmuje się przede wszystkim ochroną ludzi władzy". Tygodnik "Polityka" to jedyna gazeta, którą nieprzerwanie czytuję od prawie pół wieku, więc zawarte w niej publikacje zawsze dają mi mocno do myślenia.

Pomyślałem zatem sobie, że nie chcę dożyć pachnących ideologiczną dyktaturą rządów jedynie słusznej siły, jaką przez ponad 40 lat była dla nas Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Nie chcę dożyć nowych bezkarnych, bezczelnych towarzyszy "Szmaciaków" – biernych, miernych, ale wiernych partii i wodzowi. Bez względu na to, czy będą to osoby o odchyleniu lewicowym, czy prawicowym. Nie chcę, by na starość Prezes w Ciemnym Kaszkiecie, jego dwór, biskupi we fioletach, bądź inni ideolodzy, którzy na pewno się u nas pojawią, nakazywali mi jak mam żyć. Nie chcę kibicować łamaniu zapisów konstytucji i coraz bezczelniejszemu manipulowaniu prawem. Ja to już przeżyłem, a jeśli miałbym to przeżywać po raz wtóry, wolę walnąć dwie sety w moim mokotowskim "Lotosie" i pójść pod autobus. Nie mam zamiaru nikogo do niczego namawiać, czy za kimkolwiek agitować. Uważam, że każdy odpowiedzialny, uprawniony do głosowania Polak powinien obowiązkowo uczestniczyć w niedzielnych wyborach i postawić krzyżyk w odpowiedniej kratce. Będą to bowiem najważniejsze wybory od 1989 r., a ich wynik może mieć ogromny wpływ na najbliższą przyszłość naszego kraju.

Nie ma żadnej możliwości, bym kiedykolwiek zagłosował na kandydata znanego z agresywnego języka. Nie zagłosuję na żadnego partyjnego, złotoustego ideologa, który dzieli zamiast łączyć. To musi się wreszcie skończyć. Polityczni rywale nie są przecież wrogami, oni są rodakami. Chcę mieć w parlamencie ludzi zrównoważonych emocjonalnie, takich, z którymi – jak mawiał Don Corleone – można "rozumować". To glossa i do PiS, i do PO. Moimi kandydatami do Sejmu są dr Krzysztof Liedel z listy Lewicy, radna Warszawy Aleksandra Gajewska z listy Koalicji Obywatelskiej oraz Paweł Lisiecki z PiS. Dr Liedel, nasz sąsiad z Kabatów, jest m. in. niezależnym ekspertem Sekcji ds. Zapobiegania Terroryzmowi Rady Bezpieczeństwa ONZ. Pani Gajewska zaskarbiła sobie moją sympatię niezłomną postawą w kwestii poprawy jakości powietrza w stolicy i tworzenia nowych terenów zieleni. Poseł Lisiecki natomiast ma duże zasługi w zdławieniu reprywatyzacyjnej ośmiornicy, ponadto w swoich publicznych wystąpieniach nie epatuje agresją, co wysoko cenię. Jeszcze nie wiem komu z trojga wymienionych dam kreskę. Z głosowaniem do Senatu nie mam natomiast żadnego problemu: pani Monika Jaruzelska.

Wróć