Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie wszyscy święci idą do nieba...

15-09-2021 22:01 | Autor: Maciej Petruczenko
Na więcej krytyki niż pochwały zasługiwali ostatnimi czasy gwiazdorzy polskiego duchowieństwa rzymskokatolickiego, a taśmowe wzywanie ich przez papieża Franciszka na watykański dywanik sprawiło, że autorytet Kościoła, najsilniejszej korporacji w naszym kraju – został mocno nadwątlony. Tym bardziej więc wypada docenić uroczyste beatyfikowanie dwojga nieposzlakowanych postaci, kardynała Stefana Wyszyńskiego i matki Elżbiety Róży Czackiej – w Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Ceremonia jest zawsze ceremonią i jako taka może się jednym podobać, innym nie.

W tym wypadku jednak nie w podniosłej ceremonialności była rzecz, bo msza beatyfikacyjna przeminęła z wiatrem historii, chociaż miała wyjątkowo wysoką rangę z uwagi na liturgiczne przewodnictwo prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych – kardynała Marcello Semeraro. Chodzi bowiem o to, że podniesiono do rangi świętych dwie osoby, które potrafiły narażać życie i osobistą wygodę, żeby za wszelką cenę pomagać bliźnim. Stefan Wyszyński jest mi osobą duchowo bliską chociażby dlatego, że w okresie okupacji niemieckiej był poniekąd kolegą mojego ojca w tej samej formacji – Armii Krajowej, zaprzysiężony jako kapelan VII Obwodu „Obroża” Okręgu Warszawskiego – pod pseudonimem Radwan III. Oczywiście, trafiwszy do szpitala w Laskach, nie miał szans, żeby się spotkać w Powstaniu z moim tatą, walczącym w Śródmieściu „Rebusem”.

O dwójce bohaterów wilanowskiej mszy beatyfikacyjnej napisał już obszernie na łamach poprzedniego numeru „Passy” prof. Marian Drozdowski, historyk szczególnie wyczulony na wysokie cechy moralne i patriotyzm naszych rodaków. W symbolicznym uświęceniu matki Elżbiety Róży Czackiej i kardynała Wyszyńskiego, zwanego jak najsłuszniej Prymasem Tysiąclecia, wyraża się niewątpliwy podziw dla dokonań tych dwojga. Inna sprawa, że wymagane przy tym procesie dokonanie jakowyś cudów jest już chyba archaizmem, z którym wypadałoby jak najszybciej zerwać, bo usilne udowodnianie cudotwórstwa niejednokrotnie bardziej ośmiesza kandydatów na świętych niż wywyższa.

W trakcie mszy w Świątyni Opatrzności Bożej już nie tyle ośmieszeniem, ile poniżeniem i jakby odarciem z należnego dostojeństwa było zaangażowanie do całego ceremoniału biskupa pomocniczego warszawskiego Piotra Jareckiego, któremu powierzono odczytanie homilii kardynała Semeraro w polskiej wersji. Jarecki wprawdzie nigdy nie okazał się aż tak wielkim pijakiem jak ordynariusz elbląski Andrzej Śliwiński, który prowadząc auto pod wpływem alkoholu spowodował zderzenie w sumie trzech pojazdów oraz obrażenia dorosłego i dziecka, niemniej warszawiak parę lat temu też dał sobie nieźle w palnik i mając 2,6 promila alkoholu we krwi, walnął bodajże toyotą w latarnię. Śliwińskiego skazano na 1,5 roku za kratami w zawieszeniu i pozbawiono po części funkcji kościelnych. Umarł w niesławie. Jarecki za bardzo po alkoholowej wpadce nie ucierpiał i po krótkim wygnaniu odzyskał poprzednią pozycję. Należy nie tylko do najmłodszych, lecz również do najinteligentniejszych kapłanów w Polsce. Z ramienia episkopatu zajmował się między innymi kontaktami z Unią Europejską. Mimo to uważam, że wyeksponowano go na powrót w niefortunnym momencie. Czy ojciec dziecka obecnego na mszy beatyfikacyjnej mógłby wskazać swojej pociesze Jareckiego, informując, że to czołowy pijak episkopatu? Krótko mówiąc, Kościół popełnił kolejny błąd promocyjny, przywracając człowiekowi będącemu faktycznie przestępcą – rangę autorytetu moralnego. A przecież mógłby go zostawić w spokoju jako doktora nauk, żeby jeszcze bardziej pogłębiał wiedzę w zaciszu kościelnych bibliotek. Bo chyba nie ma sensu utrzymywanie na świeczniku kapłanów potężnie skompromitowanych, takich jak nieświętej bynajmniej pamięci arcybiskup Józef Wesołowski, pedofil rozmiłowany w homoseksualnych orgiach na Dominikanie.

Msza beatyfikacyjna stała się też okazją, by zaprezentował się nam na powrót niedawny minister zdrowia Łukasz Szumowski, który przez jednych uważany był za zbawcę narodu w walce z pandemią koronawirusa, przez innych zaś za hochsztaplera, który wykorzystując swoją pozycję polityczną, dorobił się niezbyt uczciwym sposobem fortuny. Czy ta gorsza opinia ma cokolwiek wspólnego z prawdą, nie potrafię powiedzieć, ale pojawienie się Szumowskiego w skromnej roli wolontariusza medycznego było pi-arowym majstersztykiem. No bo za to już chyba pretensji doń mieć do doktora nie można. Zwłaszcza że doktorat Szumowski obronił w Instytucie Kardiologii... im. Prymasa Tysiąclecia Kardynała Stefana Wyszyńskiego...

Piszę te refleksje na tle społeczno-religijnym, bo to i czas taki nadszedł, że znowu trwa dyskusja na temat potrzeby wychowywania młodzieży w katolickiej wierze. W dobie Internetu i łatwości podróżowania po świecie jednakże chyba nie bardzo już wypada przymuszać dzieciarnię do tkwienia w jednym tylko odłamie chrześcijaństwa. Lepiej może dokładnie przypomnieć, że cała historia papiestwa jest czymś niesłychanie brudnym i nieco trzeźwiej spojrzeć na sprawę wiary, która powinna być swobodnym wyborem każdego człowieka, a nie przymusową indoktrynacją. Niemiecki filozof Georg Christoph Lichtenberg (1742 – 1799) wypowiedział swego czasu wielce znaczące zdanie: „Dziękuję Bogu, że stworzył mnie ateistą”. Dobrze, że to już był ten okres, iż nie uznano owego zdania za bluźnierstwo i nie żądano spalenia bluźniercy na stosie. Ten sam filozof zauważył też: „Czyż nie jest to dziwne, że ludzie tak chętnie walczą o religię, a tak niechętnie żyją zgodnie z jej przepisami?” Może ta uwaga trafiłaby ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi do przekonania.

Wróć