Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie matura, lecz chęć szczera...

03-03-2021 21:09 | Autor: Maciej Petruczenko
W czasach dzieciństwa, a potem w okresie młodości przyszło mi wyrastać w otoczeniu wysoko postawionych prostaków, których awans społeczny opierał się na zasadzie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Zasada ta – jakżeby inaczej – została wówczas rozciągnięta daleko poza sferę wojska i milicji, a jej symbolem stał się legendarny zwrot: „wicie, rozumicie...”. Do dzisiejszej rzeczywistości w kraju pasuje na powrót – jak ulał. Tym bardziej, że słowo „oficer” nabrało we współczesnym języku polskim nowego znaczenia, będąc bezpośrednio transponowane z angielszczyzny, w której „officer” oznacza jakiegokolwiek funkcjonariusza, urzędnika.

Nic dziwnego, że w coraz bardziej zanglicyzowanej polszczyźnie dawny rzecznik prasowy staje się bardzo często „press officerem” albo – przy zmieszaniu obu języków – po prostu oficerem prasowym. Gdy się piastuje funkcję o takiej nazwie, przy każdym widzeniu z chlebodawcą chce się mimo woli usłużnie trzasnąć obcasami i zameldować: „Panie prezesie, zadanie wykonane!” Nawiasem mówiąc, szeroka telewidownia miała okazję usłyszeć taki komunikat kilkanaście lat temu, choć wtedy akurat rozmawiali ze sobą nie dwaj prostacy, lecz ludzie z tytułami naukowymi.

Prezydent RP Andrzej Duda, który – jak sam powiada – całe życie się uczy, najprawdopodobniej nie nauczył się jeszcze standardowej oceny kwalifikacji zawodowych. I dlatego podpisał ustawę o służbie zagranicznej, zwalniającą kandydatów do służby dyplomatycznej z obowiązku posiadania wyższego wykształcenia i znajomości jakiegokolwiek języka obcego. Kandydatowi wystarczy tedy czyjaś dobra opinia. No cóż, nie papierek, lecz pokora zrobi zeń ambasadora.

Podróżując po świecie jako dziennikarz sportowy, widywałem kiedyś niemało polskich dyplomatów, którym chody u jakiegoś kierownika personalnego i właściwe zaangażownie polityczne wystarczały, by wyposażono ich w listy uwierzytelniające. Jeden z tych ambasadorów, zaproszony w Helsinkach przez fińskiego prominenta, goszczącego ekipę polskich lekkoatletów, słuchając powitalnego przemówienia gospodarza, po cichu kradł wysokiej klasy papierosy, wyłożone na stole. Gdy za chwilę okazało się, że dwaj nasi lekkoatleci zeszli tymczasem do basementu i tam z kolei usiłowali ukraść parę butelek whisky, sam już nie wiedziałem, za którego z rodaków bardziej mam się wstydzić.

A może takie właśnie kadry były i są u nas potrzebne? I może miał rację pewien pułkownik KGB, który śledził Polaków podczas Uniwersjady w Moskwie i któregoś dnia po prostu brutalnie skopał jednego z przybyłych z Warszawy dziennikarzy sportowych, by po wyrzuceniu go za drzwi, skomentować to szokującym stwierdzeniem: „W żizni nado niemnożko być dipłomatom”...

Wspominam tamto dosyć szokujące zdarzenie – odnosząc je do tego, co uchwalili na Wiejskiej posłowie, a podpisał na Krakowskim Przedmieściu pan prezydent. I dziwi mnie to tym bardziej, że na początku swojej pierwszej kadencji Andrzej Duda miał świetnego rzecznika – Marka Magierowskiego, człowieka z klasą, władającego biegle paroma językami i mającego wrodzony talent dyplomatyczny. Był Magierowski do niedawna jednym z moich sąsiadów, ale od pewnego czasu pełni – i to z wielką maestrią – funkcję ambasadora RP w Tel Awiwie. Nie jest to facet, o którym można powiedzieć: nie matura, lecz chęć szczera... Komuś może się nie podobać, że ten były dziennikarz „Gazety Wyborczej” znalazł się nagle w zupełnie innym politycznym kręgu, ale nie zmienia to faktu, iż w sferze dyplomacji jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. I za Magierowskiego akurat nie musimy się wstydzić, bo gdy się obserwuje jego poczynania w Izraelu, to można mu tylko bić brawo.

Gospodarowanie kadrami na wysokim szczeblu politycznym nie zawsze pozwala na najwłaściwsze wykorzystanie umiejętności konkretnego człowieka. I dlatego trochę mi szkoda, że mający podobne predyspozycje, co Magierowski – obecny prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski musiał przerwać karierę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. A jest on między innymi absolwentem elitarnego Kolegium Europejskiego, którego odnoga powstała już wiele lat temu w Natolinie. I byłoby przyjemnie patrzeć na poczynania tego światowca w służbie zagranicznej, do której jest przygotowany jak mało kto. Ale cóż, promująca Trzaskowskiego formacja polityczna wolała go uczynić merem stolicy.

Pozostając przy angielszczyźnie, wypada zauważyć, że w skali całej Polski mamy teraz wyjątkowo władczego „human resources managera”, czyli kierownika działu kadr i to on zajmuje się personalną obsadą najważniejszych stanowisk w państwie. Za PRL-u – zaufanego człowieka, niezależnie od jego kompetencji, raz się rzucało na sport, innym razem na rolnictwo albo powierzało się takiemu zatwardziałemu ateiście kierowanie urzędem do spraw wyznań. W obrębie politycznej nomenklatury raz namaszczony wybraniec nie musiał się na niczym znać. W 1970 roku posłano takiego fachowca do wszystkiego, żeby negocjował koszty transmitowania do Polski za pośrednictwem Interwizji piłkarskich mistrzostw świata w Meksyku. Facet nie władał żadnym obcym językiem i w efekcie zrozumiał, że Polska ma zapłacić tyle, ile powinna była uiścić cała Interwizja. Nic dziwnego, że ówczesny Naczelnik Kraju Władysław Gomułka kazał zrezygnować z transmisji. Potem się okazało, że niezależnie od tego, czyśmy brali tę transmisję, czy nie – i tak trzeba było zapłacić swoją część w obrębie tzw. bloku socjalistycznego. Gdyby nasi kibice dowiedzielli się wówczas o tym, Gomułka wyleciałby ze stanowiska parę miesięcy wcześniej, niż go wykopano – po tragicznych wydarzenich grudniowych w Trójmieście.

Do takich paradoksów prowadzi lekceważenie kompetencji zawodowych. Może więc bardzo na czasie jest publikacja Lecha Królikowskiego (czyt. str. 13), który przypomina o pewnej niechlubnej tradycji narodowej. Otóż 64 procent dziewiętnastowiecznej szlachty kresowej to byli nie tylko próżniacy, ale na dodatek kompletni analfabeci...

Wróć