Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie ma sprawy bez ustawy

11-10-2017 19:53 | Autor: Maciej Petruczenko
Wszelkie stany przejściowe na gruncie prawa powodują natychmiast powstanie tak zwanej szarej strefy, czyli umożliwiają cwaniakom zręczne obracanie się pomiędzy prawem a bezprawiem. No i takim stanem przejściowym wciąż pozostaje w Polsce kwestia zwracania prywatnym właścicielom nieruchomości znacjonalizowanych względnie skomunalizowanych po drugiej wojnie światowej.

W ostatnim czasie problem ten jest widziany akurat przez pryzmat Warszawy, która stanowi przykład szczególny, ale tak naprawdę cała rzecz ma dużo szerszy wymiar, unaoczniając przy okazji obywatelom, że prawo nie musi mieć zbyt wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Nawet wtedy, gdy to ma być sprawiedliwość dziejowa.

Jak wiadomo, wokół reprywatyzacji mamy od dziesiątków lat burdel prawno-administracyjny, więc nawet trudno się dziwić, że tak wielu sędziów, adwokatów, prokuratorów i urzędników się po prostu skurwiło. Stąd rabowanie cudzego majątku ciemnymi siłami odbywało się z całą bezczelnością w biały dzień, a już wszelkie rekordy pobiła żądająca od miasta milionów złotych niejaka Marzena K., której wydawało się, że zgodnie z zasadą panującą w burdelu, k.....wa k......wie łba nie urwie. Kolejne elity polityczne i prawnicze bezradnie rozkładały ręce, przyglądając się temu rabunkowi i powiadając uczenie: dura lex, sed lex. Tymczasem szarzy obywatele raz za razem lądowali na bruku, wyrzucani z mieszkań, w których byli skądinąd pewni pozostania do końca życia. I daremnie próbowali perswadować, że przecież państwo albo miasto nie tak się z nimi umawiało. Może najbardziej symbolicznym aktem rozpaczy stało się w tych warunkach zamieszkanie przez jedną z pozbawionych dachu nad głową krakowianek – w namiocie, który sobie rozbiła w centrum miasta przy ulicy Miechowity i tam właśnie koczuje już od lat paru.

W Warszawie i okolicach jest bodaj jeszcze więcej przykładów koczowania w lepiankach, ziemiankach, szopach, altanach, jakkolwiek tak egzystują zwykle rozbitkowie życiowi naznaczeni piętnem alkoholizmu lub narkomanii. Kilkanaście lat temu jakiś desperat nocował przez czas długi po prostu w krzakach koło kościoła na Ursynowie, aż któregoś dnia wreszcie wyzionął ducha. Nieco później opublikowaliśmy w „Passie” reportaż z koczowiska podobnych desperatów w tej dzielnicy. Oni sami podkreślali jednak, że taki tryb życia to jest wyłącznie ich wybór.

W przeciwieństwie do owych miłośników pleneru, cierpiących na wieczną suszę w gardle, walcząca o prawa lokatorów śp. Jolanta Brzeska z ulicy Nabielaka na Mokotowie bynajmniej nie miała wyboru i nietrudno się domyślić z jakich kręgów przyszło zlecenie, żeby ją spalić żywcem w Lesie Kabackim. Nawet tak drastyczne zdarzenie, związane z tak zwana dziką reprywatyzacją, nie spowodowało żywszej reakcji władz, co nas w „Passie” wcale nie dziwi, bo sami biliśmy do niedawna głową o mur prokuratury, która całkowicie zlekceważyła przedstawione przez red. Tadeusza Porębskiego ewidentne dowody własnościowego przekrętu na Mokotowie. Na wieczną rzeczy pamiątką Tadeusz opublikował niedawno nazwiska kolejnych prokuratorek, cierpiących jakby na niedowidzenie.

Obecnie na froncie reprywatyzacji mamy działania Komisji Weryfikacyjnej pod przewodnictwem wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego, zajmującej się na razie tylko nieruchomościami stołecznymi. Opinia publiczna była przez kilka tygodni epatowana sprawą niestawiania się przed Komisją Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydentki Warszawy, karanej za tę splendid isolation coraz wyższymi grzywnami. Można jednak przypuszczać, że wkrótce już nie opuszczona przez Boga i partię HGW będzie przykuwać uwagę publiczności, bo ma być w końcu uchwalona całościowa ustawa reprywatyzacyjna i prawowici właściciele lub ich spadkobiercy – zamiast włóczyć się po sądach i urzędach – będą mogli dojść swego bezpośrednio z mocy ustawy. Tyle że będzie to ponoć wyłącznie odszkodowanie w wysokości 20 procent wartości znacjonalizowanego majątku.

Jednocześnie ta ustawowa regulacja zlikwiduje możliwość handlu roszczeniami własnościowymi, co prowadziło dotychczas do takich wynaturzeń, że zamiast legalnych właścicieli poszczególne nieruchomości odzyskiwali sprytni kombinatorzy, a już szczytem wszystkiego było to, że własność ukradzionej tuż po wojnie pożydowskiej kamienicy przy ul. Noakowskiego przejęła po części najbliższa rodzina pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Już nie wiadomo było, czy w tej sytuacji śmiać się, czy płakać. Na pewno to płakali lokatorzy tego zabytkowego budynku, wyrzuceni, rzecz prosta, ze swoich mieszkań na zbity pysk. Niczym feniks z popiołów ta cokolwiek zaniedbana kamienica powstała od razu jako elegancko wyremontowany dom, a Patryk Jaki ma podobno wyśledzić, czy niewinne słówko „feniks” ma w tym wypadku li tylko symboliczne znaczenie.

Nie wiadomo jeszcze, jak spadkobiercy znacjonalizowanych nieruchomości zareagują na propozycję jedynie 20-procentowego odszkodowania, ale po prawdzie takie kompromisowe rozwiązanie, będące poniekąd kopią odszkodowań za stratę mienia zabużańskiego, wydaje się racjonalnym wyjściem, bo przecież dzisiejsze państwo polskie nie może ponosić w nieskończoność kosztów, jakie się pojawiły w następstwie drugiej wojny światowej, czyli  zniszczenia infrastruktury kraju przez Niemców i wprowadzenia ustroju parakomunistycznego przez Sowietów.

Oczywiście, w momencie uchwalenia takiej ustawy od razu pojawią się wątpliwości tyczące całego procesu powojennej nacjonalizacji, a w szczególności – reformy rolnej. Potomkowie dawnych ziemian mogą też zażądać przynajmniej 20-procentowego odszkodowania, a szary obywatel Kowalski zapyta, dlaczego np. zwrócono niektóre pałace potomkom arystokratycznych rodów, które doprowadziły do upadku Pierwszej Rzeczypospolitej. Co bardziej złośliwi zapytają też, czy przypadkiem w Polsce nie wraca socjalizm...

Wróć