Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie da się żyć, ale da się umierać

24-08-2015 10:26 | Autor: Maciej Petruczenko
Gdy w roku 1980 załogi wielkich zakładów produkcyjnych w Polsce zaczęły strajkować, władza ludowa napomykała o tym w „Trybunie Ludu”, używając eufemizmu: „nieuzasadnione przerwy w pracy”. Tym sposobem próbowano ominąć słowo „strajk”, które cenzura pozwalała odnosić wyłącznie do brzydkiego kapitalizmu na Zachodzie albo do jeszcze obrzydliwszej Polski międzywojennej. W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej natomiast strajki – w opinii decydentów – nie mogły wybuchać z przyczyn ideologicznych, stąd komunikaty o nieuzasadnionych przerwach w pracy, inspirowanych przez nieodpowiedzialnych „wichrzycieli”, jeszcze gorszych niż „bumelanci” z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli osobnicy po prostu uchylający się od budowania socjalizmu.

W tej chwili Rzeczpospolita Polska w pocie czoła odbudowuje zarzucony u nas po drugiej wojnie światowej kapitalizm i jeszcze sporo mamy do nadgonienia w porównaniu z zachodnią Europą, co jednak nie przeszkadza Polakom bezustannie świętować. Już 95 lat świętujemy na przykład zwycięstwo nad bolszewikami, przypominając, że tak jak w 1683 za sprawą Sobieskiego pod Wiedniem Polska okazała się przedmurzem broniącym chrześcijaństwa przed turecką nawałą i zmuszeniem nas do przejścia na islam, tak w 1920 dobra robota Piłsudskiego i spółki zatrzymała w środku Europy pochód komunizmu. Ponieważ punktem zwrotnym w wojnie polsko-bolszewickiej było 15 sierpnia 1920 odzyskanie przez nasze wojsko Radzymina, kolejne rocznice tego wydarzenia obchodzimy od 1992 jako narodowe święto Wojska Polskiego („Cudu nad Wisłą”), nieprzypadkowo połączone z kościelnym świętem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i Matki Boskiej Zielnej w jednej osobie. Jeśli Instytut Pamięci Narodowej dobrze popracuje, to znajdzie pewnie i kwity na to, że święty Józef to był w gruncie rzeczy Piłsudski, tylko w pierwszym wcieleniu – i wtedy będzie on miał papiery na cudotwórcę, który jedynie dla niepoznaki przejechał się nieco wcześniej czerwonym tramwajem, a jako prawowierny katolik przeszedł w pewnym momencie na luteranizm wyłącznie w celu zmylenia politycznego wroga.

W tym roku powodów do świętowania 15 sierpnia nawet przybyło, bo tak jak w 1920 Piłsudski odzyskał Radzymin, tak teraz Prawo i Sprawiedliwość odzyskało Pałac Prezydencki, wydzierając go z rąk dotychczasowych bolszewików z PO, którzy chcąc nie chcąc, stają się powoli mieńszewikami. Niemniej, obie strony politycznej barykady uważają, że w tym tygodniu czeka nas Wielka Sobota i nic dziwnego, że prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz ogłosiła nawet wigilię narodowego święta dniem wolnym od pracy w urzędach miejskich. W piątek 14 sierpnia w zasadzie wszystkie wydziały będą zamknięte i ewentualni petenci zdołają co najwyżej zarejestrować czyjś zgon. Trzeba więc przyznać rację tym, którzy uważają, że „w tym kraju nie da się żyć”, lecz na szczęście da się umierać, bo stwarza się ku temu formalne możliwości, żeby już nie powiedzieć wprost, iż się do tego zachęca (wiadomo – kasa ZUS coraz chudsza).

Tego lata niemało naszych sąsiadów postąpiło po myśli ZUS-u. Na wieczny odpoczynek od krzątaniny przy interesach odszedł mieszkający jedną nogą w Konstancinie-Jeziornie najbogatszy Polak Jan Kulczyk, a zaraz potem jego śladem ruszył mieszkający od dawien dawna na Mokotowie – mocno zapomniany rekordzista Polski w trójskoku, uczestnik Igrzysk Olimpijskich 1952 w Helsinkach Zygfryd Weinberg. Gdyby znacznie większa liczba obywateli RP przestała być nagle stypendystami ZUS, premier Ewa Kopacz i jej potencjalni nie musieliby się martwić, jak tu związać koniec z końcem w budżecie państwa.

Tymczasem Hanna Gronkiewicz-Waltz wciąż ma spędzające sen z powiek zmartwienie, bo jej były kolega partyjny Bronisław Komorowski nie chciał klepnąć tak zwanej małej ustawy reprywatyzacyjnej, uchwalonej dla potrzeb Warszawy i można nadal rewindykować nieruchomości będące w użytkowaniu publicznym – „na dziko”. O przedziwnych meandrach reprywatyzacji piszemy w „Passie” na okrągło, ale to tylko walenie głową o mur. Wszelkie instancje wymiaru sprawiedliwości całkowicie ignorują bowiem fakt, iż zręby naszej państwowości, powstałe w 1918, całkowicie zburzyła druga wojna światowa, która usunęła Polaków z Ukrainy, Białorusi i Litwy, a sprezentowała nam za to poniemieckie Ziemie Zachodnie i Mazury. Straciliśmy Lwów, Wilno i Grodno, zyskując (lub odzyskując – jak kto woli) za to Wrocław i Szczecin oraz obejmując swoim władztwem państwowym wolne miasto Gdańsk. Niech nasi przedwojenni właściciele spróbują rewindykować swoje dobra w dawnych województwach nowogródzkim, stanisławowskim, poleskim, tarnopolskim, wołyńskim. Życzę zdrowia...

Tam druga światówka przewróciła wszystko do góry nogami i trzeba się z tym pogodzić. W odniesieniu do Warszawy jednakże zaczęło nagle dominować mniemanie, że wojenne i powojenne zmiany i decyzje na szczeblu państwa były jakowąś mrzonką bez znaczenia prawnego i społecznego. Pozostając przy takiej interpretacji, żyjemy w mieście z czasów II Rzeczypospolitej, odsuwając na bok duży kawał historii i związanych z tym skutków prawnych. W procesie odzyskiwania majątków przez Kościół niektóre zakony powoływały się na nadania z czasów carskich, a nawet o wiele wcześniejsze. Idąc tą drogą, można też powoływać się na dawnych szczodrych monarchów, obdarowujących swoje wierne sługi ze stanu szlacheckiego całymi kluczami wsi. W Warszawie też ktoś mógłby w celach rewindykacyjnych wyciągnąć kwity z czasów Targowicy, która – jak wiadomo – zakwestionowała Konstytucję 3 Maja. I dziwnym trafem liderów Konfederacji Targowickiej – Stanisława Szczęsnego Potockiego i biskupa Józefa Kazimierza Kossakowskiego – nie uważa się dzisiaj za bohaterów narodowych, którzy walczyli o słuszną sprawę...

Wróć