Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Naród polski łożył na odbudowę stolicy, żeby dziś majątek Warszawy rozgrabiała banda wydrwigroszy...

21-06-2017 21:11 | Autor: Lech Królikowski i Tadeusz Porębski
W dniu 12 czerwca rozpoczęła działalność sejmowa komisja weryfikacyjna, która ma badać złodziejską reprywatyzację stołecznych nieruchomości. Parlamentarna opozycja kwestionuje prawne podstawy funkcjonowania komisji, jednak zdecydowana większość opinii publicznej popiera powołanie i przewidywany sposób działania tego organu.

Po carskiej reformie uwłaszczeniowej w 1864 r. wielu posiadaczy ziemskich zostało z resztkami rodzinnego majątku. Od tego czasu, aż do I wojny światowej, wielu byłych ziemian przeprowadziło się do miast, gdzie stali się zalążkiem nowej warstwy społecznej – inteligencji. Wielu z tych ludzi za resztki rodowej fortuny kupowało place i budowało domy czynszowe,  zapewniając w ten sposób środki do życia kolejnym pokoleniom. Do tej grupy szybko dołączyli  przedstawiciele tworzących się nowych elit.  Na przełomie XIX i XX wieku miały miejsce głębokie przemiany w polskim społeczeństwie, a jednym z symboli było prężne i bogate mieszczaństwo. Rodzinny majątek, często zarobiony na różnego rodzaju spekulacjach, można było przegrać w Monte Carlo lub przepuścić na hulankach w Paryżu. Zdarzały się takie przypadki.  Jednak znakomita większość starała się zainwestować, a najpewniejszą z inwestycji była własna nieruchomość w Warszawie.

Tym sposobem Warszawa, którą w 1863 r. zamieszkiwało 211,8 tys. osób, w 1914 r. miała już 884,6 tys. mieszkańców. Oznacza to, że przez pół wieku zaludnienie naszego miasta powiększyło się o 318 proc. Dla porównania, w okresie ostatnich 50 lat liczba ludności stolicy wzrosła z 1.266,7 tys. do 1.715 tys., czyli ledwie o 35,4 proc. Wzrost liczby ludności w tamtych czasach był więc w przybliżeniu dziesięciokrotnie szybszy niż obecnie. Przybysze potrzebowali mieszkań, więc inwestowanie w nieruchomości stało się bardzo opłacalne.  W 1936 r. w stolicy wybudowano 2,4 mln , a w 1937 r. aż 3,4 mln metrów sześciennych kubatury mieszkalnej. Po zastosowaniu uproszczonego przelicznika oznacza to, że tylko w 1937 r. zbudowano w Warszawie – w dużej  mierze na kredyt – około 22 tys. mieszkań.

Po wielu latach starań – głównie prezydenta Stefana Starzyńskiego – zasoby komunalne stolicy państwa wzrosły z 2 proc. w 1919 r. do 10 proc. ogólnej powierzchni w granicach administracyjnych w 1938 roku. Rok później – nie licząc obiektów przemysłowych – w Warszawie stało 25 498 budynków, w tym 853  prywatne. W okresie II wojny światowej wojny całkowicie zniszczonych zostało 11 229 budynków, ale przedwojenne budowlane prosperity spowodowało, że nawet po wojennych zniszczeniach aż 478,8 tys. osób  znalazło w mieście w 1946 r. dach nad głową.

Kto to odbudował...

Place i kamienice, które są przedmiotem badań komisji sejmowej, należały przed 21 listopada 1945 r., kiedy dekret Bieruta wszedł w życie – do konkretnych prywatnych osób. Bezpośrednio po ustaniu działań wojennych ruszyła odbudowa ruin. Ocaleni właściciele ruszyli ratować swój majątek. Czymś zgoła symbolicznym jest fakt, że pierwszym obiektem  odbudowanym na Starym Mieście była kamieniczka przy ulicy Nowomiejskiej 10 odrestaurowana przez przedwojennych właścicieli. Polska Ludowa decyzję o odbudowie Starego Miasta podjęła w 1949, a do jej realizacji przystąpiono dopiero w 1951 roku.

Ówczesna komunistyczna władza uznała w 1945, że dla przyśpieszenia odbudowy stolicy korzystna będzie „komunalizacja gruntów warszawskich”, które po reformie administracji w 1950 r. przeszły na własność państwa. W  zakresie przejęcia gruntów na cele publiczne władze PRL wzorowały się na Rotterdamie, gdzie powzięto podobną decyzję. W dekrecie Bieruta napisano (art. 9), że "przejęcie gruntów odbywa się za odszkodowaniem wypłacanym w miejskich papierach wartościowych". Papierów tych jednak nigdy nie wydrukowano, toteż przyrzeczone odszkodowania stały się fikcją. Nie chcemy wchodzić w szczegóły związane z dekretem i jego losami, dlatego przejdziemy bezpośrednio do 1990 r., kiedy reaktywowany został samorząd terytorialny.

Rozpoczął się wówczas proces przejmowania przez samorządy mienia skarbu państwa. Trwał co najmniej dwa lata i dopiero około 1992 r. rozpoczęła się reprywatyzacja mienia będącego w dyspozycji samorządu, przy czym była to głównie sprzedaż. Pojawiły się wówczas pierwsze (raczej wtórne) roszczenia byłych właścicieli. Początkowo nieśmiałe. Po 10–15 latach proces ten nabrał jednak niebywałego przyśpieszenia. Początkowo akcja zwrotu kamienic byłym właścicielom i ich spadkobiercom była traktowana jak symbol, realizowanie sprawiedliwości  dziejowej.  Można się z tym zgodzić, ale pod pewnymi warunkami. Jeżeli kamienica została wybudowana za pieniądze i wysiłkiem przodków, należy uznać, że zwrot takiego obiektu jest należnym wyrównaniem krzywd.

Sporny problem stanowi wykonana przez inne osoby prawne lub fizyczne powojenna odbudowa znacjonalizowanej kamienicy, a często także jej rozbudowa, oraz wyposażenie budynku we nowoczesną w tym czasie infrastrukturę techniczną (kanalizacja, centralne ogrzewanie). To nie powinno, a wręcz musi być rozliczane,. Po opracowaniu i zastosowaniu algorytmów oraz przeliczników wartości pieniądza spadkobierca byłego właściciela bądź kupiec roszczeń powinien przed wręczeniem mu decyzji reprywatyzacyjnej wpłacić do kasy miasta określoną sumę pieniędzy.  To także jest sprawiedliwość dziejowa, bo kompletnie zrujnowaną stolicę odbudowywał pod patronatem m. in. Stołecznego Funduszu Odbudowy Stolicy cały naród. Za darmo.  Dzieci w całej Polsce zbierały złom i butelki, a zebrane pieniążki wpłacały na konto SFOS. To również jest pewien symbol. 

Kto na tym skorzystał...

Tymczasem w procesie reprywatyzacji dochodziło do patologii. Znając zagadnienie od strony dziennikarskiej, możemy postawić tezę, że przynajmniej kilkaset decyzji reprywatyzacyjnych obarczonych jest wadami, często wydawano je wręcz z naruszeniem prawa. Bardzo ciekawym przykładem uwłaszczenia się na nieruchomości odbudowanej z publicznych środków od zera jest kamienica przy ulicy Nowy Świat 66. W 2000 r. Gmina Warszawa Centrum sprzedała tę kamienicę za 100 tys. złotych. Nabywcą był następca prawny Kazimierza B., znanego w Warszawie producenta pieczątek, datowników i stempli. Działacze Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów twierdzą, że wartość rynkowa kamienicy, zlokalizowanej na jednej z najbardziej prestiżowych stołecznych ulic, to przynajmniej 3,5 mln USD.

Urzędnicy samorządowi, jak również szczęśliwy nabywca, kontrują, że wartość nieruchomości jest o wiele niższa ze względu na brak szczegółowych zapisów w księdze wieczystej, jej zadłużenie oraz fakt, że budynek niemal w całości został odbudowany. Pytanie tylko – przez kogo. Jeśli wyłącznie z pieniędzy rodziny B., nie mamy pytań. Ale jeśli w odbudowie partycypowało społeczeństwo, sprawą powinien zająć się prokurator, ponieważ za przysłowiowy "psi grosz" Warszawa pozbyła się kamienicy wartej miliony dolarów. Tym bardziej, że urzędnicy zaniżyli pierwszą opłatę za użytkowanie wieczyste do 0,3 proc. wartości gruntu, choć zwyczajowo pobierano 1 proc. od funkcji mieszkaniowej i 3 proc. od usługowej.

Budynek Nowy Świat 66 był w 1945 r. zburzony w 95 procentach, jak większość domów przy tej reprezentacyjnej ulicy Warszawy, o czym najlepiej świadczą zdjęcia z tego okresu. Odbudowę zrujnowanej stolicy wspierał cały kraj. Do końca 1948 r. na konto Społecznego Funduszu Odbudowy Stolicy wpłynęło 3,4 mld złotych. Zapisy w księgach wieczystych dowodzą, że wiele budynków było zadłużonych u skarbu państwa właśnie z tytułu powojennej odbudowy finansowanej m. in. ze środków SFOS. Ponoć kamienica nr 66 przy ul. Nowy Świat obciążona była długiem w wysokości około 2 mln zł. Twierdzenie więc, że dom przy Nowym Świecie 66 i pozostałe na tej ulicy zostały odbudowane przez dawnych właścicieli jest po prostu śmieszne. W odniesieniu do kamienicy Nowy Świat 66 wniosek o przyznanie tzw. własności czasowej został złożony przez spadkobierców właściciela Władysława Czubka w dniu 12 października 1948 roku.

Lokatorzy wskazują palcem

Od 1946 do 1968 r. zarządcą budynku w imieniu spadkobierczyni byłego właściciela był Kazimierz B., który pobierał od lokatorów opłaty czynszowe (zmarł 22.10.1986 r.). Nagle okazało się, że Wojciech B., zstępny zarządcy budynku Nowy Świat 66 Kazimierza B., jest nie zarządcą, lecz spadkobiercą. Tak się bowiem jakoś dziwnie stało, że po śmierci spadkobierczyni właściciela odnalazł się dokument przyrzeczenia sprzedaży nieruchomości na rzecz Kazimierza B. Działacze Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów twierdzą, że w dokumentacji z czasów odbudowy kamienicy ówczesny administrator Kazimierz B. wielokrotnie wykreślał nazwisko spadkobierczyni z pism urzędowych, a nawet podpisywał się jej nazwiskiem.

Tak czy owak, od 1 marca 2001 r. za sprawą urzędników Gminy Warszawa Centrum prawnymi właścicielami kamienicy przy ul. Nowy Świat 66 są spadkobiercy Kazimierza B. Ostatnio okazało się, że Wojciech B. ma udziały w kilku innych nieruchomościach na terenie Warszawy, bynajmniej nie peryferyjnej. Stara się o zwrot nieruchomości Racławicka 4, Goszczyńskiego 24 i Mariensztat 6. Decyzją wydaną w październiku 2015 r. przez zastępcę dyrektora BGN Jerzego Mrygonia (autor skandalicznej decyzji o zwrocie nieruchomości przy Narbutta 60, której wykonanie udało się tygodnikowi Passa zablokować), pan Wojciech B. – wraz z dwiema innymi osobami – nabył udziały do części gruntu przy ul. Kazimierzowskiej 72 na Starym Mokotowie, na którym posadowiona jest 4-kondygnacyjna kamienica z 21. lokalami mieszkalnymi – 6 z nich zostało wykupionych przez najemców. Komisja  weryfikacyjna powinna dokładnie prześwietlić działalność Wojciecha B., a szczególnie proces reprywatyzacji kamienicy Nowy Świat 66.

Nie jest tajemnicą, że zdecydowana większość kupców roszczeń i innych osób związanych z "dziką" reprywatyzacją to wpływowi przedstawiciele tzw. zawodów prawniczych – sędziowie, prokuratorzy, a przede wszystkim adwokaci. Ukształtowała się wąska, niezwykle ustosunkowana grupa ludzi, którzy zaczęli żerować na procesie reprywatyzacji. Ministrowie PiS mówią często o kaście prawniczej. Krzywdzi to zdecydowaną większość prawników, ale nie sposób nie zauważyć, że bardzo często  w tej społeczności spotykamy wręcz „dynastie” prawnicze, w których zawód przechodzi z pokolenia na pokolenie. Wydziały prawa większości naszych uniwersytetów są bardzo liczne. Młodzi ludzie zawiązują na studiach przyjaźnie, niekiedy na całe życie. Nic więc dziwnego, że sędzia bez zbędnych oporów uznaje znanego adwokata  kuratorem mienia byłych właścicieli nieruchomości przy Królewskiej 39.

Ręka rękę myje...

Interesujące jest to, że prawnicy Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Warszawie uznali pełnomocnictwo potwierdzone przez notariusza z wyspiarskiego państewka Saint Kitts&Nevis, choć rzekomy były właściciel w chwili wydania tego dokumentu miałby mieć około 130 lat. Prof. Ewa Łętowska –   w jednym z wywiadów (Gazeta Wyborcza z 27-28 sierpnia 2016 r.) powiedziała m. in.: „Sądy powinny były zdawać sobie sprawę, że napędzają koło reprywatyzacji”. Prokuratorzy, przykładem mogą być ci z Mokotowa, robili wszystko, by zamieść pod dywan zarzuty w sprawie zwrotu kamienicy przy Narbutta 60.

Dzisiaj Piotr Rodkiewicz, dyrektor stołecznego Biura Spraw Dekretowych, następcy rozwiązanego Biura Gospodarki Nieruchomościami, twierdzi do kamery telewizyjnej bez drgnięcia powieki, że "badał" sprawę Narbutta 60 i "nie widzi tam patologii, a fałszerstwo dokumentu trzeba udowodnić". Dla pana dyrektora nie ma nic zdrożnego i nieprawidłowego w tym, że kluczowy dokument (akt notarialny z 1947 r.), na którym opiera się roszczenie, wyprodukowany został nie w kancelarii notarialnej, lecz w piwnicy zrujnowanego budynku na Mokotowie przez osobę nie będącą notariuszem, wypis z aktu notarialnego różni się od oryginału znajdującego a archiwum państwowym, a sama decyzja reprywatyzacyjna zawiera zapis niezgodny ze stanem faktycznym. Boże chroń nas, warszawiaków, od takich "badaczy".

Większość z zamieszanych w proceder skupu roszczeń to osoby obracające grubymi milionami. Komunistyczna propaganda nazwałaby takich „krwiopijcami spasionymi na krzywdzie ludzkiej”. Omawiana grupa,  głównie członków zawodów prawniczych, to górna warstwa polskich elit towarzyskich i finansowych III RP. To ludzie, którzy z całym cynizmem wykorzystywali swoja wiedzę i rozległe koneksje, by ograbiać z majątku miasto oraz osoby mniej wyrobione w posługiwaniu się prawem. To ludzie, którzy byli i są  głównymi kreatorami pojęcia  „święte prawo własności”, co polskie sądy przyjęły jako wykładnię w postępowaniu. Warto w tym miejscu wspomnieć inny wywiad, jakiego prof. Ewa Łętowska udzieliła Gazecie Wyborczej (GW 14-15 lutego 2015 r.) po tytułem: „Własność nie jest święta”.  W wywiadzie powiedziała m. in.: „Gdyby chociaż sędziowie mieli większe kapelusze … i trochę mniej  aksjologicznej niechęci do interesu społecznego jako rzekomego dziedzictwa po komunie”.  A w innym miejscu: „Mit świętej własności w wypadkach wątpliwych nakazywał zwracać ją z nadmiarem dawnym właścicielom, ich następcom prawnym lub tym, który  się za nich podawali. A przecież przy szkodach wyrządzonych przez wojnę i następujące po niej zmiany ustrojowe ucierpieli nie tylko właściciele kamienic czy nieruchomości”.

Kto nie lubi stolicy...

Nabycie  przez jednego z członków omawianej elity roszczeń do kamienicy przy ul. Hożej 25A za 50 złotych nie jest czymś wyjątkowym, ani też wstydliwym dla skupujących roszczenia. Z jednej strony gwiazdy polskiej palestry, z drugiej naród, który często gołymi rękoma odbudowywał przejmowane przez nich dzisiaj kamienice. Jak czują się dzisiejsi 70- albo 80-letni ludzie, którzy od 1946 r. organizowali, często z własnej inicjatywy, zbiórki złomu, szmat, butelek, koncerty i przedstawienia, pracowali nieodpłatnie przy odgruzowywaniu i odbudowie przeznaczając dochód na fundusz odbudowy stolicy, a dzisiaj bezradnie patrzą jak owoc ich ciężkiej społecznej pracy konsumuje banda wydrwigroszy? Z pewnością fatalnie. To żadna sprawiedliwość dziejowa, to raczej dziejowa niesprawiedliwość. Pytają nieśmiało, czemu nie wylicza się wartości nieruchomości w dniu wejścia w życie dekretu Bieruta i z uwzględnieniem ówczesnej lokalizacji, co przy coraz częstszych odszkodowaniach w wyniku „nieodwracalnych skutków prawnych” ma obecnie nadzwyczajne znaczenie.

Władze PRL obłożyły wszystkich Polaków 0,5 – procentowym podatkiem od zarobków z przeznaczeniem na SFOS. Niektóre wyroby, jak na przykład alkohol, także obłożone były składką na SFOS. To dowodzi, że na odbudowę stolicy płaciliśmy dosłownie wszyscy, w różny sposób. Znaczna część społeczeństwa dodatkowo z własnej woli świadczyła na Fundusz widząc w tym możliwość niesienia pomocy tak znajdującej się w ruinie Warszawie, jak i jej mieszkańcom. Wiele budynków,  a nawet całych ciągów ulic (np. Nowy Świat), odbudowano dzięki  funduszom zebranym przez społeczeństwo. Ubocznym skutkiem przymusu płacenia po wojnie na SFOS jest objawiająca się dzisiaj antywarszawska fobia w polskim parlamencie. Podczas akcji zbierania podpisów pod projektem tzw. ustawy „janosikowej” wiele osób wieszczyło, że ustawa nie ma szans, ponieważ większość posłów po prostu nie lubi Warszawy.  Ich zdaniem, stolica ma płacić, bo przed laty kraj płacił na stolicę.

Warto im przypomnieć, że Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy został przekształcony w Społeczny Fundusz Odbudowy Kraju i Stolicy, z którego finansowano odbudowę wielu obiektów na terenie całego kraju, na przykład niektóre budynki obecnego Uniwersytetu Opolskiego. Modne od jakiegoś czasu totalne negowanie osiągnięć polskiego społeczeństwa w okresie komunistycznego zniewolenia jest naszym zdaniem przysłowiową wodą na młyn dla wszelkiej maści cwaniaków, czego znakomitym przykładem są warszawscy kupcy roszczeń. Pod hasłem walki z komuną uprawiana jest w cyniczny sposób grabież majątku narodowego. Koneksje towarzyskie, biznesowe, a chyba także polityczne reprywatyzacyjnej ośmiornicy sprawiają, że przez 27 lat III Rzeczypospolitej żadna z rządzących państwem partyjnych ekip nie miała woli uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej, która choć w minimalnym stopniu ucywilizowałaby ten proces.

Wróć