Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nam strzelać nie kazano

27-06-2018 21:56 | Autor: Tadeusz Porębski
Wstęp do wiersza Adama Mickiewicza pasuje jak ulał do wyczynów strzeleckich naszej narodowej drużyny futbolowej na trwającym w Rosji Mundialu. Może on być użyty także jako puenta przy oceny ogólnonarodowej sraczki rozpętanej przez debilnych dziennikarzy sportowych, wspieranych przez tak zwanych ekspertów – osobników równie ograniczonych umysłowo.

Na początku felietonu zaznaczam, że nie należę do dziennikarskiej bandy, która wpierw bezmyślnie pompuje balon oczekiwań, czyniąc z przeciętniaków futbolowe gwiazdy, by na drugi dzień wziąć ich pod fleki. Od ponad roku nie pisałem o "orłach" Nawałki, nie komentowałem ich meczów i nie wydawałem z siebie żadnych opinii, choć temat był ogólnopolski, powiedziałbym – wiodący. Dlaczego jako czynny zawodowo dziennikarz nie zabierałem głosu w ogólnopolskiej debacie? Bo moja opinia o narodowej drużynie, jej faktycznych możliwościach i szansach na Mundialu była krańcowo różna od tej obowiązującej w kraju. Gdybym napisał co myślę o naszych szansach w Rosji, spadłby na mnie grad zarzutów, z których jeden mógłby mocno walnąć w moje ego – brak patriotyzmu mianowicie. Dlatego swoje złote myśli ujawniałem tylko w gronie rodzinnym, w kółku znajomych i w redakcji.

W niedzielę 24 czerwca okazały się one rzeczywiście złote. Zadowolenie z faktu, że mam pojęcie o piłce nożnej, nie wiązało się jednak z osobistą satysfakcją. Moim zdaniem, winę za to, co stało się późnym wieczorem w Kazaniu, w dużej mierze ponoszą polskie media. Nie po raz pierwszy napompowały balon oczekiwań, który pękł zanim wzniósł się w powietrze. Tak było m. in. z naszą reprezentacją w siatkówce na olimpiadzie w Londynie. W lipcu 2012 r. wiodący dziennik obwieścił: "Złoto zdobyte na rozgrywanej w Sofii Lidze Światowej odebrano w Polsce jako doskonały prognostyk przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie. Tylko raz triumfator Ligi nie zdobył medalu w najważniejszej imprezie sezonu. To powoduje, że polscy siatkarze są głównymi faworytami do zwycięstwa na igrzyskach". Włączono w ten sposób sprężarkę pompującą zatrutym powietrzem balon oczekiwań. W sierpniu, po klęsce 0:3 z Rosją, ten sam dziennik niezwłocznie wziął siatkarzy pod kopyta: "Polscy siatkarze byli w tym sezonie jak nastolatek na potańcówce. Obtańczyli wszystkie dziewczyny, zrobili dobre wrażenie i wpędzili w kompleksy konkurentów. Kiedy jednak ogłoszono konkurs na króla balu, stracili cały rezon i siły witalne. Wygrali przedbiegi w podrzędnej sofijskiej tancbudzie, ale na królewskich parkietach w Londynie wyglądali na stremowanych i zagubionych".

Wydawanie tak skrajnych opinii to dziennikarska schizofrenia – raz Liga Światowa jest dla autora publikacji znakomitą przepustką do olimpijskiego złota, a miesiąc później "przedbiegami w podrzędnej sofijskiej tancbudzie". A sprawa była prosta niczym konstrukcja cepa. Wszystkie liczące się zespoły potraktowały Ligę Światową w 2012 r. jako ostatni szlif przed igrzyskami, bo olimpiada zawsze jest i będzie celem nadrzędnym. Eksperymentowali sobie grając na pół gwizdka i pozwalali nam ze sobą wygrywać oraz upajać się dętym sukcesem. Teraz mamy powtórkę z rozrywki. Pokonaliśmy w eliminacjach takie potęgi piłkarskie jak Kazachstan, Armenia, Czarnogóra i Rumunia, ale kiedy przyszło potykać się ze znacznie silniejszym rywalem – choć bynajmniej nie z najwyższej półki – gładko spłynęliśmy w Kopenhadze z Danią 0:4. Był to wyraźny sygnał, że mamy mocno przeciętną reprezentację. Niestety, odebrano to jako tak zwany wypadek przy pracy. Nadal upajano się zwycięstwami nad piłkarskimi kelnerami. Reprezentacja Chile wystawiła przeciwko "orłom" rezerwowy skład, a mimo to nie potrafiliśmy z nimi wygrać. Pokonała nas Nigeria. Były to kolejne sygnały, po raz kolejny zlekceważone. Balon metodycznie napełniano trucizną.

Oglądam bez wyjątku każdy Mundial od 1966 r., podobnie jak mecze w Lidze Mistrzów, poprzednio w Piłkarskim Pucharze Europy Mistrzów Krajowych. Miałem okazję podziwiać w akcji największych wirtuozów futbolu – od Eusebio i Pelego, poprzez Cruyffa i Beckenbauera, aż po genialnych Ronaldo oraz Messiego. Mam prawo mówić, że znam się na futbolu i potrafię oddzielić ziarno od piłkarskich plew. Nie miałem więc specjalnych problemów z weryfikacją naszych najlepszych futbolistów i oceną ich faktycznych umiejętności. Wystarczyło zdjąć z oczu nasączone fałszywym patriotyzmem klapki i uważnie przyglądać się ich boiskowym popisom, porównując je z tymi najlepszymi. Kiedy się tego dokona, widzi się tylko jedno – gigantyczną przepaść dzielącą reprezentację Polski od światowej czołówki. Nie ma innego widoku, ale wpierw trzeba spojrzeć na rzecz otwartymi oczami.

Wciskanie widzom i czytelnikom gazet kitu, jakoby w składzie Adama Nawałki było "kilku wybitnych piłkarzy" jest zwykłym nadużyciem. Nie mamy żadnego wybitnego piłkarza, mamy natomiast wysoko cenionego na rynku rzetelnego rzemieślnika – snajpera w osobie Roberta Lewandowskiego oraz kilkunastu przeciętniaków, którzy reprezentują równie przeciętne zagraniczne kluby i często, jak na przykład Kamil Grosicki w Hull City, grzeją ławę. Jedynie Lewandowski i Szczęsny grają w drużynach zaliczanych do ścisłej europejskiej czołówki, choć ten drugi, podobnie jak Grosicki, przez większość sezonu pozostawał w rezerwie, ustępując miejsca między słupkami słynnemu Gianluigi'emu Buffonowi.

Z żądzy sławy, wielkich pieniędzy i splendorów nasi przeciętniacy dali się wciągnąć w pułapkę. Pozwolili zrobić z siebie gwiazdorów, bo to mile łechtało ich ego i miało podnieść wartość rynkową. Puszyli się więc i prężyli wątłe mięśnie w świetle medialnych reflektorów. Nie posiadali jednakowoż na tyle wyobraźni, by przewidzieć nieuchronne konsekwencje towarzyszące spadającym gwiazdom. Wszak im wyżej, tym boleśniejszy upadek. Ci ludzie żyli sobie po cichutku jako przeciętniacy, zarabiając jednakowoż kasę ponadprzeciętną, o jakiej nawet wysoko kwalifikowany specjalista może tylko pomarzyć. Było super, a nawet hiper super. Ale uczestnictwo w Mundialu to możliwość pokazania swoich walorów setkom łowców głów z bogatych klubów, którzy przybywają na tę wielką imprezę w celu pozyskiwania (czytaj: kupowania) wyróżniających się piłkarzy. I oni dali się skusić.

Bo akcent czysto sportowy w mundialowej rywalizacji powoli schodzi na drugi plan. Ta piłkarska impreza stała się gigantycznym jarmarkiem właśnie dlatego, że ma wymiar globalny i oglądają ją miliardy ludzi w każdym zakątku kuli ziemskiej. A miliardy oglądających – to miliardy dolarów i euro. Wypadając dobrze na Mundialu, można podpisać lukratywny kontrakt, którego realizacja zabezpieczy dożywotni byt nie tylko konkretnemu piłkarzowi, ale także jego potomstwu. Dlatego do udziału w turnieju w Rosji tak bardzo parli nawet zawodnicy nękani kontuzjami, czyli sprawni tylko w kilkudziesięciu procentach, tacy jak na przykład Grosicki, Błaszczykowski czy Glik. I dobry wujek Nawałka wyszedł im naprzeciw, powołując do kadry, choć powinien dać szansę młodym, silnym i zdrowym, a rekonwalescentów odesłać do domów. Wiosną angielski dziennik "Hull Daily Mail" pisał: "Grosicki bardzo chciałby wrócić do Premier League, gdzie grał przed spadkiem Hull do Championship. Klub nie będzie mu stawiał przeszkód, o ile wpłynie satysfakcjonująca oferta. Może tak się stać, jeśli Polak zaliczy dobry występ na mistrzostwach świata". Czy wszystko już jasne?

Slaven Bilić, były selekcjoner reprezentacji Chorwacji, która może być "czarnym koniem" turnieju, powiedział w studiu brytyjskiej telewizji: "Zasłużyli (Polacy) tylko na jedną rzecz – pakowanie walizek". Nie jest to bynajmniej głos odosobniony. Drużyna Adama Nawałki uznana została przez ekspertów za jedną z najsłabszych drużyn Mundialu. Moim zdaniem, zdecydowanie najsłabszą. Kiedy porówna się bowiem występy naszych kopaczy na przykład z drużynami Iranu i Maroka, które walczyły jak równy z równym z wielką Hiszpanią, bądź z drużyną Nigerii, która była o krok od wyeliminowaniu wielkiej Argentyny, nasze, za przeproszeniem, orły można od minionej niedzieli śmiało nazywać wronami. Nad wyraz skromny piłkarski warsztat to nie jedyna przyczyna klęski w Rosji. To można by od biedy wybaczyć, ale braku ambicji i zaangażowania w grze wybaczyć się nie da. Dlatego w czwartkowym starciu z bohaterskimi – jak faktycznie można ich nazwać obserwując heroiczne boje z dużo silniejszymi rywalami – piłkarzami niedocenianej Japonii nie daję naszym leniwym przeciętniakom dużych szans.

Wszyscy przegraliśmy rosyjski Mundial – piłkarze, masażyści, kibice, trener i właściwie Polska jako państwo. Jedynym wygranym jest Polski Związek Piłki Nożnej, którego kasa pęka od wpływów z reklam. Każdy bowiem zawodnik czy trener występujący w reklamowych spotach jako reprezentant kraju musi odprowadzić do PZPN potężny bakszysz. Adamowi Nawałce kazano wystąpić w reklamie... gadających parówek, co moim zdaniem jest dla człowieka z pierwszych stron gazet potężnym obciachem. Można by zapytać, czy producent reklamowanych przez Nawałkę parówek wyposażył naszą drużynę na Mundial w Rosji w odpowiedni zapas tej taniej wędliny. Bo być może jedną z przyczyn klęski było parówkowe skrytożerstwo zawodników. A już na poważnie: jeśli PZPN przeznaczy miliony pozyskane z Mundialu na założenie kolejnych akademii piłki nożnej, szkolących dzieci i młodzież, to klęska w Rosji będzie miała choć jeden pozytywny akcent. Bo to tu, w szkoleniu najmłodszych, jest pies pogrzebany. Albo szybko wdrożymy w życie sprawdzone wzorce szkoleniowe z Anglii, Hiszpanii, czy Niemiec, albo długo jeszcze będziemy piłkarskimi dziadami Europy.

Wróć