Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nam „obojgu” dobrze się gadało...

11-11-2015 17:35 | Autor: Maciej Petruczenko
Z profesorem Jerzym Bralczykiem o pułapkach polszczyzny

PASSA: Zacznę od tego, że uszy moje kaleczone są nieustannie...

PROF. JERZY BRALCZYK: Jeśli  dobrze, widzę, to ma pan uszy bez skaleczeń...

...No więc uszy moje kaleczone są wypowiedziami przedstawicieli wszelkich sfer: dziennikarzy, polityków aktorów, sportowców. Wszyscy oni, gdy mówią o dwóch mężczyznach, używają nie formy „obaj”, lecz oboje, nie obu, lecz obojgu. A na dodatek – nie wiedzieć dlaczego – powiadają półtorej kilograma zamiast półtora kilograma...

No cóż, mamy takie formy, które są – powiedziałbym – bardziej oryginalne. Jeśli już wspomniał pan o formie „półtora”, to ona się łączy z rodzajem męskim, a więc mamy półtora metra, półtora litra. W rodzaju żeńskim to powinno być półtorej. Zatem: półtorej minuty, półtorej godziny. Ponieważ częściej mówiło się półtora, bo to bardziej naturalne, zaczęto zwracać uwagę, że jednak trzeba mówić półtorej. Niektórzy jednak rozszerzyli tę rzadszą formę –  dbając, żeby to było niby poprawnie – całkiem niepoprawnie na formę męską. I teraz częściej się słyszy półtorej metra niż półtora godziny. Czyli upowszechniła się ta forma rzadsza, niby bardziej oryginalna.

Czy formy „oboje” to również dotyczy?

Tak, z tym jest podobnie. Wielu osobom wydaje się, że jeśli powiedzą „obojga” zamiast „obu”, to będzie to lepsze, bardziej oryginalne. A poza tym jest pewien problem. W pytaniu użył pan między innymi celownika. A celownik w wypowiedzi jest już rzadszym przypadkiem. Nikt nie powie w bierniku, czyli kogo, co: widziano nas obojga, tylko widziano nas obu. Ale w tych formach trochę rzadszych to się od razu myśli: choroba, czy mam powiedzieć „z nami obu” czy z nami oboma”. Chyba z nami obojgiem będzie najlepiej.

Tak sobie ludzie kombinują...

Tak właśnie. Jest to z jednej szukanie tej oryginalnej, niby lepszej formy, z drugiej zaś unikanie niepewności, jeżeli są dwie formy do wyboru. Nam obu – znowu wracam do celownika – wydaje się to nielogiczne, obaj wiemy, że to niepoprawne, ale wiele osób popełnia ten błąd w wypowiedziach publicznych, chociaż w rozmowie prywatnej by go nie popełnili.

Mamy też zjawisko, które ja nazywam jak gdyby anglezowaniem języka polskiego...

Chwileczkę, użył pan sformułowania „jak gdyby”. Czy to pana nie razi?

Nie używałbym go, gdyby mnie raziło.

A widzi pan, niektórzy uważają to wyrażenie za niepoprawne. Bo różne mamy wrażliwości językowe. Jednych razi to, drugich tamto.

O, panie profesorze, pojechał pan rusycyzmem. Słowa drugich, czyli innych po rosyjsku ja bym w tym wypadku nie użył. Powiedziałbym: jednych razi to, innych tamto.

Wróćmy może do poprzedniego wątku, bo zapytał pan zapewne o anglicyzmy?

Nie chodzi tylko o wprowadzanie do języka polskiego terminów angielskich wprost, bo na przykład „okay” wtrącają do swych wypowiedzi w mowie ojczystej nawet Chińczycy. Rzecz bowiem w tym, że uniwersalność angielszczyzny jako języka światowego sprawia obecnie, że przedstawiciele młodego pokolenia nie znają na ogół innych języków obcych. I z tego powodu wymawiają i zapisują chociażby nazwiska słowiańskie po angielsku. Zamiast rosyjskiego nazwiska „Pietrow” mamy zatem „Petrov”. Niektórzy uczestnicy ursynowskiego dyktanda skarżyli się zaś, że były w nim terminy francuskie, podczas gdy oni nie znają francuszczyzny...

Ano właśnie, były równie terminy, wywodzące się nie tylko z języka francuskiego, lecz także z łaciny i greki. Tymczasem my jesteśmy zalani angielszczyzną. Dlatego obcojęzyczne wtręty w tym dyktandzie, napisanym przez panią docent Grażyna Majkowską, bardzo mi się podobały. Tym bardziej, że pojawiły się francuskie nazwy już dawno upowszechnione w kulturze polskiej. Takie, które wypada znać.

A już zangielszczanie – jeśli mi wolno tak brzydko powiedzieć – wymowy i zapisu nazw i nazwisk słowiańskich przez sprawozdawców sportowych to istna plaga...

Ma pan rację, to po prostu straszne. Jakoś wszystko się dzisiaj unifikuje, globalizuje. Nic dziwnego, że wolimy używać angielszczyzny niż mówić po węgiersku. Z tym chyba trzeba się pogodzić. Dla mnie akurat angielski brzmi o wiele mniej elegancko w porównaniu z francuskim. W szkole uczyłem się rosyjskiego i niemieckiego. To języki europejskie. Tymczasem dzisiejszy angielski – jak na ironię – przychodzi do nas z Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych.

Dzisiejsi redaktorzy zawzięcie tępią tradycjonalizm językowy i wyrażenia staropolskie, jakby w ich używaniu było coś złego. Sekretarzom redakcji nie podoba się słówko „wszak”, a wspomnieć o zwycięstwie Włodarczykówny nie wolno, bo należy napisać „zwycięstwo Włodarczyk”. Dla jednego z mistrzów polszczyzny, zmarłego niedawno Bohdana Tomaszewskiego, takie zakazy były czymś niedopuszczalnym...

Ach, Bohdan Tomaszewski, jak on dbał o polszczyznę... Miałem szczęście go znać, to był człowiek wyjątkowy. A co do formy nazwisk, podkreślającej stan panieński, to zdarza się, że określona osoba ujawniania tego stanu sobie nie życzy. Poza tym w oficjalnych dokumentach również nie może widnieć nazwisko „Włodarczykówna”. Musi być „Włodarczyk”. Dlatego unikanie formy „Włodarczykówna” wydaje mi się po części zrozumiałe. Jakkolwiek ja bardzo chętnie przyjmuję, że zgodnie z zasadami polszczyzny pani Socha będzie się przedstawiać jako „Soszyna”, pani Sikora jako Sikorzyna, a pnia Sroga jako Srożyna. To tradycyjne formy, które warto zachować chociażby w języku potocznym, codziennym, jeśli już publicznie nie wypada tak mówić, bo się jakaś pani zdziwi albo obrazi.

Wróć