Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Najgorzej, gdy chory jest... szpital

19-07-2017 21:48 | Autor: Tadeusz Porębski
Misją Centralnego Szpitala Klinicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Warszawie jest "Leczenie bez barier". To dumnie brzmiące motto widnieje na stronie internetowej tego szpitala. Jest to pustosłowie, o czym przekonałem się dwukrotnie na własnej skórze.

Miałem ostatnio problemy natury sercowej, a z sercem żartów nie ma. W nocy z 2 na 3 lipca pogotowie ratunkowe przewiozło mnie do szpitala MSWiA przy Wołoskiej z trzepotaniem przedsionków i pozostawiło pieczy personelu tamtejszego Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Piecza wyglądała tak, że od 4.30 do 10 rano nie zainteresował się mną pies z kulawą nogą, nie licząc przeniesienia na salę obserwacyjną i podłączenia do monitora. Około 10 dyżurna pielęgniarka zerknęła na monitor i powiedziała, że już jestem stabilny. Zapytałem kiedy wreszcie zjawi się lekarz, by potwierdził diagnozę medyka z pogotowia i cokolwiek zalecił  – może jakieś doraźne leki. Odpowiedź zmusiła mnie do zastanowienia się, czy jestem jeszcze w szpitalu, czy już w kostnicy: "Przykro mi, ale na dyżurze jest tylko jeden lekarz, który ma dyżur również na oddziale chirurgii, więc może pana odwiedzić za godzinę, a może za trzy godziny".

Wypisałem się na własne żądanie i poczłapałem do domu. Nazajutrz lekarka rodzinna po wykonaniu badania EKG wydała pilne skierowanie do szpitala. Zdecydowałem się na Wojskowy Instytut Medyczny przy ul. Szaserów, bo cieszy się wśród pacjentów znakomitą reputacją. Szybko przekonałem się, że nie bez powodu. Przyjęto mnie bez zbędnej zwłoki na oddział kardiologii nieinwazyjnej i telemedycyny w klinice kardiologicznej i natychmiast zarządzono serią badań z zabiegiem koronarografii serca włącznie. Nie wdając się w szczegóły, mogę zakomunikować czytelnikom „Passy”, że tamtejsi lekarze uratowali mi życie. Gdyby nie ich interwencja, mój los byłby przesądzony.

Wrócę jeszcze do SOR – umieralni przy Wołoskiej. Jakieś pół roku wcześniej kłopoty z sercem miała także moja małżonka. Noc, pogotowie ratunkowe, szybka diagnoza lekarza – ratownika (zgrzeszyłbym ciężko, gdybym powiedział jedno złe słowo na lekarzy pogotowia i ratowników medycznych), finał na SOR w szpitalu MSWiA. Tam przez ponad 5 godzin patrzyłem na męki najbliższej mi osoby i nic nie mogłem zrobić poza czuwaniem przy łóżku i trzymaniem jej dłoni. W końcu zjawił się młody osobnik w okularach ze stetoskopem na szyi, ale nie po to, by pomóc pacjentce cierpiącej katusze. Chłystek pojawił się po to, by przepędzić mnie na korytarz, ponieważ rzekomo mu przeszkadzam. Odmówiłem informując, że sam wyjdę, kiedy zobaczę, że żoną zajął się lekarz. To była niebywała agresja ze strony kogoś, kto składał przysięgę Hipokratesa: stek wyzwisk i w finale wezwanie na mnie policji. Funkcjonariusze nie wiedzieli jak się zachować.

Przekonałem się wtedy na własnej skórze, że mamy w Warszawie dwie służby zdrowia i dwa rodzaje personelu medycznego. Przykładem służby zdrowia, który należy brać w cudzysłowów, są SOR–y przy Wołoskiej oraz w szpitalu bródnowskim, które miast wyleczyć pacjenta, mogą go raczej uśmiercić. Cudzysłów jest natomiast zbędny w przypadku kliniki w Aninie, WIM na Szaserów, czy personelu medycznego w SPZOZ Ursynów. Doskonale wiem, że w każdym środowisku może trafić się "czarna owca", także w środowisku medycznym, ale jeśli chodzi o SOR przy szpitalu MSWiA na Wołoskiej, to skargi na tamtejszy personel, jak i kompletną niewydolność tego oddziału mającego ratować ludzkie życie, są powszechne. Wystarczy zajrzeć do Internetu.

Osobiście mam  przygotowaną obronę przed kolejną próbą przewiezienia mnie do tego przybytku. Jeśli, nie daj Bóg, ponownie wydarzy się coś złego, zagrożę obsłudze karetki pogotowia, że prędzej wyskoczę z pędzącego na sygnale pojazdu, niż dam się zawieźć na Wołoską. Jakimś kuriozum jest info na stronie szpitala MSWiA o wielkiej uroczystości, która odbyła się 27 czerwca w związku z "adaptacją pomieszczeń –  wydzieleniem strefy zielonej oraz zakupem wyposażenia w SOR (uroczyste otwarcie). Dzięki realizacji projektu nastąpiło: spełnienie przez SOR w CSK MSWiA w Warszawie wymagań prawnych określonych w rozporządzeniu Ministra Zdrowia w tym zakresie; wymiana zużytego, awaryjnego sprzętu; nowy rozkład i adaptacja pomieszczeń umożliwiające zapewnienie odpowiedniej opieki nad pacjentami oddziału". Akurat... Piszą, że wydano na ten cel 4.010.327,47 złotych. Jako pacjent, który miał nieszczęście zaledwie kilka dni po odtrąbionych fanfarach przebywać w "adaptowanych pomieszczeniach umożliwiających zapewnienie odpowiedniej opieki nad chorymi" głośno krzyczę, wręcz drę się wniebogłosy, że nic się tam nie zmieniło. Można więc postawić tezę, iż ponad 4 miliony złotych wyrzucono w błoto.

Coś z tym należy zrobić, więc wpadłem na pomysł, że dotąd będę nękał listami i publikacjami pana Mariusza Błaszczaka, ministra od wewnętrznych spraw, aż zwróci on swoje oczęta na Wołoską i uzdrowi tamtejszy SOR. W pierwszym rzędzie poradzę mu, by na próbę przywiózł tam incognito kogoś bliskiego, kto bardzo cierpi i wymaga natychmiastowej interwencji – najlepiej mamusię lub żonę – i to w nocy. Nie bezpośrednio na wychuchany oddział z oczekującym z drżącymi ze zdenerwowania dłońmi personelem, lecz incognito na SOR, tam gdzie trafia zwykły Kowalski. Tradycyjnie stawiam butlę markowego koniaku przeciwko flaszce "jagodzianki", że gdyby pan minister naocznie przekonał się, co dzieje się w podległej jego resortowi placówce, już na drugi dzień poczyniłby radykalne kroki w celu przystosowania jej do norm obowiązujących w cywilizowanym świecie w XXI wieku.

 

Proszę czytelników Passy o zgłaszanie drogą mailową bądź listowną znanych im przypadków świadczących o niewydolności SOR przy Wołoskiej i całkowitym zrutynizowaniu tamtejszego personelu. Konieczne będą dokładne daty konkretnych wydarzeń, a także nazwiska lekarzy i pielęgniarek, którzy zdaniem czytelników nie powinni pracować w tym zawodzie. W momencie kiedy zbiorę dokumentację, skorzystam z moich uprawnień dziennikarskich i zjawię się na posiedzeniu sejmowej komisji zdrowia, podczas którego w wolnych wnioskach obszernie opowiem posłom o wołoskiej patologii.

Na koniec pragnę publicznie złożyć serdeczne podziękowania personelowi medycznemu Kliniki Kardiologi i Chorób Wewnętrznych WIM przy ul. Szaserów, a szczególnie lekarzom kardiologom Katarzynie Betkier–Lipińskiej, Robertowi Wierzbowskiemu, Jarosławowi Kowalowi, Konradowi Tkaczewskiemu oraz prof. Andrzejowi Cwetschowi za uratowanie mi życia.    

Wróć