Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Na pewno nie stępię pazurów

17-02-2016 21:27 | Autor: Tadeusz Porębski
Stołeczni urzędnicy samorządowi nie cieszą się zaufaniem mieszkańców Warszawy. Od 1990 r. wydano w stolicy setki kontrowersyjnych, bulwersujących opinię publiczną i ocierających się o kryminał decyzji administracyjnych. Winnych zaniechań, naruszeń prawa, nieudolności, niedopełniania czy przekraczania obowiązków służbowych brak. Nie znam przypadku surowego ukarania urzędasa dopuszczającego się wymienionych wyżej przewinień. Przykłady urzędniczej bezkarności można mnożyć.

Wicedyrektor stołecznego BGN wpierw wydaje własnej matce decyzję o zwrocie atrakcyjnej kamienicy przy ul. Kazimierzowskiej na Starym Mokotowie, po czym zwalnia się z pracy, odkupuje od matki budynek i w ten prosty i szybki sposób staje się bogatym kamienicznikiem. Głośno było o inwestycji na Starówce w rejonie Miodowej i Podwala. Decyzję o pozwoleniu na budowę wydała inwestorowi jego matka, piastująca stanowisko naczelnika wydziału architektury w śródmiejskim urzędzie dzielnicy. Pani naczelnik łaskawie podała się do dymisji, która została przyjęta.

Osobnym rozdziałem jest nieudolność i opieszałość urzędów. Tu, trzeba uczciwie przyznać, kulą u nogi są fatalne zapisy ustawy o gospodarce nieruchomościami, które sprzyjają krętaczom mającym za nic prawo i społeczny interes. Jeden krętacz bez pozwolenia rozbiera zabytkowe koszary i nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Drugi w centrum miasta przez 25 lat śmieje się lokalnej władzy i nam wszystkim w twarz i nielegalnie dostawia kolejne piętra w budynku, który może mieć maksymalnie trzy kondygnacje, a rozrósł się do siedmiu. Chodzi o hotel "Czarny Kot" na tyłach ronda Babka, nie bez powodu nazywany "Gargamelem". Jego pradziadkiem był jednopiętrowy pawilon handlowy u zbiegu Okopowej i Powązkowskiej wybudowany pod koniec lat 80. Po transformacji ustrojowej w państwie właścicielka uzyskała zgodę na rozbudowę do wysokości dwóch pięter, jednak ze względu na odstępstwo od projektu budowlanego wydano decyzję o wstrzymaniu robót i kolejną – z nakazem rozbiórki. Od tego dnia trwa festiwal prawnych trików obnażających słabość naszego państwa i promującego cwaniactwo. Właścicielka notorycznie gra na czas zaskarżając wydawane decyzje, z których wiele obarczonych było błędami formalnymi. Czy zostały one popełniane świadomie, by dawać właścicielce pretekst do składania odwołań? A może to tylko urzędnicza nieudolność? Któż to wie. Fakt faktem, że "Czarny Kot" stoi nadal, mimo że w 2009 r. wygasła umowa z urzędem Woli na dzierżawę działki.

W sierpniu 2013 r. miały mieliśmy usłyszeć mowy końcowe w trwającym od 2,5 roku procesie o wydanie miastu nieruchomości z nielegalnie rozbudowanym hotelem. Zamiast tego sąd dowiedział się, że właścicielka samowoli przekazała obiekt córce. Elżbieta S. od początku opóźniała proces, powołując się m. in. na zły stan zdrowia. Doszło do tego, że sąd przesłuchiwał ją na posiedzeniu wyjazdowym... podczas jej pobytu w sanatorium w Ciechocinku. Od prawie ćwierć wieku stołeczni urzędnicy nie mogą sobie poradzić z inwestorem notorycznie łamiącym prawo. Wreszcie na początku stycznia br. Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego wydał decyzję o zakazie użytkowania obiektu i jego rozbiórce. Jest to któraś już z rzędu decyzja o rozbiórce, ale tym razem nakaz się uprawomocnił. Stołeczny ratusz wszczął  procedurę egzekucyjną, która ma na celu ściągnięcie od właścicielki hotelu pieniędzy na przeprowadzenie rozbiórki. Z wielkim zainteresowaniem będę czekał na finał tego skandalu, ale coś mi mówi, że upłynie jeszcze dużo wody w Wiśle, zanim samowolna konstrukcja zostanie zburzona i rozebrana. 

Tak się składa, że jestem pierwszym dziennikarzem, który wykrył i opisał największą samowolę urzędniczą w dziejach naszego miasta. Samowolę urzędniczą, nie budowlaną, choć istnieją w tej sprawie oczywiste paralele, ponieważ rzecz w swojej istocie dotyczy budownictwa. W styczniu 1993 r. Rada Dzielnicy - Gminy Warszawa Mokotów podjęła uchwałę o zmianie przeznaczenia działki o powierzchni prawie 2 ha z rolnej na budowlaną. Atrakcyjna nieruchomość zlokalizowana jest w Wilanowie u podnóża skarpy wiślanej. Uchwała była zgodna z prawem, ale stanowiła dopiero pierwszy etap w długotrwałej procedurze związanej ze zmianą przeznaczenia gruntów rolnych i sporządzaniem miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Tymczasem mokotowscy urzędnicy użyli owej uchwały jako podstawy do wydawania decyzji o pozwoleniu na budowę na tym terenie, co było rażącym naruszeniem prawa. Ich radosna urzędnicza twórczość zaowocowała nielegalnym wybudowaniem 103(!) domów jednorodzinnych i powstaniem osiedla "Patio".

Po ujawnieniu przeze mnie skandalu i podchwyceniu tematu przez ogólnopolskie media wojewoda warszawski zlecił w połowie 1996 r. przeprowadzenie kontroli "w zakresie prawidłowości wydawanych decyzji urbanistyczno-architektonicznych i szczegółowego zbadania sprawy osiedla Patio". Kontrolerzy wykazali, że "osiedle zostało wybudowane z rażącym naruszeniem przepisów prawa". Kontrola nie dała natomiast podstaw do wysunięciu podejrzeń o popełnienie przestępstwa. Typowo polskie podejście do rzeczy – naruszono prawo, czyli z definicji popełniono przestępstwo, ale nie ma winnych. Ono samo się popełniło. Sprawa z czasem przyschła, duża część dokumentów zaginęła podczas podziału wielkiego Mokotowa i przekazywania ich do nowo powstałej gminy Wilanów. Przyschła również z innego powodu – domy na nielegalnym osiedlu wybudowało sobie wielu ówczesnych prominentów, m. in. wiceminister spraw zagranicznych, jak również, uwaga! – prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego.

Jednym z rodzynków radosnej twórczości samorządowych urzędników było przekazanie w latach 90. osobie prywatnej ZA SYMBOLICZNĄ ZŁOTÓWKĘ 2000 mkw. w zabytkowym Parku Królikarnia na Mokotowie pod odbudowę XVII-wiecznego pałacyku. Zapewne szwindel udałby się, gdybym ponownie nie wsadził swojego wścibskiego nosa w nieswoje sprawy. Po konsultacjach z varsavianistami ujawniłem, że w tym miejscu nigdy nie było żadnego pałacyku, ani z XVII w., ani nawet z epoki kamienia łupanego. Wyszło na jaw, że szczęśliwy złotówkowy dzierżawca jednego z najatrakcyjniejszych miejsc w stolicy zamiarował wybudować na podarowanych mu przez dzielnicę Mokotów 2000 m. kw. karłowaty pseudodworek szlachecki z aneksem gastronomicznym (m. in. sprzedaż wybornej kaszanki z rusztu). Po ujawnieniu skandalu umowę unieważniono.

A ja nadal rzeźbię sobie w gazecie od lat opisując krętactwa i patologie, ale wielkich sukcesów na swoim koncie nie zgromadziłem. Nikt nie został ukarany w wyniku moich odkrywczych publikacji, nie mówiąc o skazaniu. Ja natomiast musiałem stawać przed sądami aż 13 razy za rzekome naruszenia dóbr, pomówienia, znieważenia, zniesławienia, etc. Pozywali mnie obrażeni burmistrzowie, prezesi spółdzielń, radni, a nawet sama prezydent Warszawy. Wygrałem 12 spraw, jedna, mimo że zostałem nieskutecznie powiadomiony o terminie, zakończyła się zaocznie moją przegraną (kara grzywny). Sienkiewiczowski bohater, imć Samuel Łaszcz, wyrokami sądowymi podbijał sobie delię. Ja mogę podbić swoją kurtkę pozwami sądowymi wnoszonymi przez obrażalskich samorządowców. Zapewne pozwów będzie przybywać, bo jakoś nie spieszę się z przejściem w stan spoczynku, a stępić pazurów nie potrafię.

Wróć