Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

My, czwarta władza...

11-03-2020 22:54 | Autor: Tadeusz Porębski
„No cóż, panie Kierka, trzydzieści lat, a jak z bicza strzelił” – tak w kultowym serialu „Alternatywy 4” urzędnik magistratu szyderczo skwitował fakt wręczenia najstarszemu stażem członkowi spółdzielni przydziału na mieszkanie po upływie... zaledwie trzech dekad oczekiwania. Przy okazji 1000. wydania tygodnika „Passa” ja mogę dzisiaj powiedzieć całkiem serio, że 16 lat pracy w tej redakcji faktycznie upłynęło mi jak z knuta trzasnął. Przez te lata pomieszczenia redakcyjne stały się moim drugim domem, a to znaczy wiele.

Jest to zasługa przede wszystkim niespotykanej nigdzie indziej atmosfery. Tworzą ją m. in. ludzie, ale w medium prywatnym głównym twórcą atmosfery jest właściciel. Nie mam zamiaru wykorzystać jubileuszu gazety, by się szefowi bezwstydnie przypochlebić, ale informuję uprzejmie obywatelstwo południowej Warszawy, że takiego pracodawcy jak Marek Kondej nigdy nie miałem i miał nie będę. Kropka.

Co do naczelnego gazety, to pragnę donieść, że często mnie irytuje, bo żąda ode mnie każdorazowo dużego pisania, a ja wraz z upływem czasu popadłem w lenistwo. Ale Maciej Petruczenko – znany z Przeglądu Sportowego i sportowych kanałów telewizyjnych ekspert od lekkiej atletyki – to facet z wysokiej półki. Bez mojej wiedzy nie zmieni w artykule przesłanym mu do akceptacji nawet jednego słowa. Określam takie postępowanie słowem „przyzwoitość”. Poza tym Maciek Petruczenko jest wybitnym dziennikarzem, laureatem Złotego Pióra, a tej prestiżowej nagrody byle komu nie dają. Z Iwoną Kondej, zajmującą się w redakcji administracją i po części księgowością, pogęgamy sobie przy kawusi o poranku o sprawach ważnych i mniej ważnych, a Magda Jaworska – prawdziwa alfa i omega w redakcyjnej recepcji – podrzuci nam od czasu do czasu coś słodkiego. I tak płyną dni oraz nasze teksty adresowane od dwudziestu lat do Czytelników. Tydzień w tydzień po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. Ile łącznie egzemplarzy rozkolportowaliśmy przez 20 lat? Trudno zliczyć, ale będzie tego grubo ponad 20 milionów.

Nie sposób przy jubileuszu gazety nie wspomnieć o tych, którzy odeszli. Dwaj sekretarze redakcji Rysio Kochan i Jacek Chudzik byli postaciami ulepionymi z nie byle jakiej gliny. Rysio, arabista z wykształcenia, to był komputerowy geniusz, brydżowy mistrz, fan szachów i sudoku, człowiek wielu talentów, otwarty i zawsze gotowy do niesienia kolegom pomocy. Rzadko się irytował, unikał kolokwializmów i wulgaryzmów (w odróżnieniu ode mnie, faceta, który nie pozwala zakuć się w kajdany poprawnej polszczyzny). Rysia zmogła ciężka choroba, walczył z nią dzielnie, biedaczek, ale nie dał rady. To był dla nas wszystkich wielki wstrząs. Bardzo nam Rysia brakuje. Jacek był Jego przeciwieństwem – impulsywny nerwus z bardzo krótkim lontem. Szybko wybuchał i równie szybko gasł. Obaj byli zajadłymi palaczami tytoniu, przepędzanymi z redakcyjnych pomieszczeń na zewnątrz. Jaranie na powietrzu zimą i późną jesienią to żadna przyjemność, ale dla Rysia i Jacka aura nie miała specjalnego znaczenia. Ważniejsze było sztachnięcie się papierosowym dymem.

Jak idzie o Passę często spotykam się z określeniem „gazeta krnąbrna”. Krnąbrna? Czy ja wiem… Chyba bardziej odpowiednie określenie to „gazeta niebojąca się trudnych tematów”. W odróżnieniu od większości lokalnych gazet nie idziemy na łatwiznę i nie korzystamy z internetowych przedruków, nie zapełniamy łamów łatwizną w postaci kulinarnych przepisów babci czy przepowiedni wróżek i wróżów oraz horoskopów w znakach Zodiaku. Oferujemy Czytelnikom dużo publicystyki, naczelny jest wielbicielem felietonów i ma rację, bo są one nad wyraz chętnie czytane. Jeśli trafimy na nieprawości jesteśmy nieustępliwi. Nie kończymy tematu na jednej czy dwóch publikacjach, ciągniemy go do końca. Tak było m. in. w przypadku reprywatyzowanej kamienicy przy ul. Narbutta 60 na Mokotowie. A mieliśmy za przeciwników wszechwładne i do cna skorumpowane stołeczne Biuro Gospodarowania Nieruchomościami, leniwych i niechlujnych prokuratorów z Mokotowa oraz byłego (na szczęście) wiceburmistrza dzielnicy Mokotów, który swego czasu nosił na grzbiecie togę, na szyi sędziowski łańcuch, prywatnie zaś jest… mężem jednej z mokotowskich prokuratorek.

To była najtrudniejsza sprawa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Ulica Narbutta po wojnie była gruzowiskiem. Na zdjęciach lotniczych widać ruiny kamienicy Narbutta 58 – bez dachu, z wypalonym wnętrzem. Właśnie w tych spalonych murach Zygmunt Anyżewski, przedstawiający się jako zastępca notariusza Bronisława Czernica, miał w styczniu 1947 r. przy trzaskającym mrozie, w ciemnościach rozświetlanych świecą, sporządzić akt przeniesienia własności do numeru 60, wówczas pustej działki, dzisiaj wartej miliony. Jerzy Mrygoń, były zastępca dyrektora BGN, wydał 26 maja 2014 r. decyzję o oddaniu prywatnym właścicielom w użytkowanie wieczyste gruntu pod budynkiem Narbutta 60. Ludzie ci byli w posiadaniu odpisu dokumentu i przedstawiali się jako spadkobiercy kupującego nieruchomość. Decyzja pozwalała nowym dzierżawcom na wykupienie 10 z 14 lokali znajdujących się w budynku. Powołana przez poprzedni zarząd dzielnicy rzeczoznawczyni wyceniła 10 lokali mieszkalnych o łącznej powierzchni 465,85 mkw, w kompleksowo zmodernizowanym kameralnym budynku, zlokalizowanym w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc w stolicy państwa, na, uwaga! – 1.885,090 zł, czyli po około 4 tysiące zł za jeden mkw. Jeśli dodam, że budynek wcześniej został przez dzielnicę kompleksowo wyremontowany za pieniądze podatników, wyłania się urzędniczy megaskandal.

„Mokotowski tygodnik Passa przeprowadził dziennikarskie śledztwo i zmusił pracowników ratusza, urzędu dzielnicy, kilka ministerstw oraz prokuratorów do wyjaśniania rażących nieprawidłowości przy podejmowaniu decyzji o zwrocie kamienicy przy Narbutta 60” – doniosła 26 maja 2017 r. Gazeta Prawna w obszernej publikacji poświęconej tej bulwersującej sprawie. Rzeczywiście, po dwóch latach boju na śmierć i życie, przede wszystkim z prokuraturą na Mokotowie i stołecznym ratuszem, zdołaliśmy doprowadzić do wstrzymania wykonania decyzji o reprywatyzacji nieruchomości Narbutta 60. Temat ten miał być omawiany na posiedzeniu sejmowej komisji reprywatyzacyjnej, ale jakoś się omówienia nie doczekał. Dzisiaj wiadomo jedynie, że śledztwo w sprawie skandalicznej reprywatyzacji mokotowskiej nieruchomości prowadzi Prokuratura Regionalna we Wrocławiu. Pomnika, ani nawet zwyczajowej flaszki nam nie postawiono, ale lokatorzy budynku Narbutta 60 mogą spać spokojnie.

Nie sposób w krótkim felietonie wyliczyć nawet części interwencji, które podjęliśmy w obronie społecznego interesu przez 20 lat funkcjonowania na lokalnym prasowym rynku. Wielokrotnie ścieraliśmy się z władzami Ursynowa, Mokotowa, Wilanowa, jak również miasta stołecznego Warszawy. Jednocześnie broniliśmy zasłużonych samorządowców oprymowanych przez tajną policję. Takich jak Maria Jolanta Batycka-Wąsik, wójt Lesznowoli, którą CBA chciało koniecznie wtrącić do kryminału. Starannie przygotowana akcja spaliła jednak na panewce, bo Wysoki Sąd popędził tajniaków. Nie mogliśmy spokojnie patrzeć, jak poniewierana jest kobieta, która przez kilka ledwie kadencji samorządu przekształciła mocno siermiężną Lesznowolę w Wielką Lesznowolę, najbogatszą gminę wiejską w skali całego kraju.

Lecz po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój. Ostatnio na południu Warszawy sytuacja w samorządzie unormowała się, społeczne protesty skończyły się jak nożem uciął. Pojawili się nowi ludzie, tacy jak urzędujący burmistrz Ursynowa, niebywale pracowity Robert Kempa, nazywany przeze mnie El Flaco, czyli z hiszpańskiego chudy, bo w kilka miesięcy zmizerniał o prawie 20 kg. Nowe rozdanie na Mokotowie z Rafałem Miastowskim na czele, wybranym ostatnio najlepszym burmistrzem stolicy, daje nadzieję, że ta piękna dzielnica, największa w Warszawie, wreszcie odzyska należny jej prestiż. W Wilanowie Ludwik Rakowski i jego drużyna to samograj, podobnie jak Jolanta Batycka-Wąsik i Lesznowola. Cierpi na tym moja bojownicza natura, bo chciałbym komuś przywalić – jak za dawnych lat – ale nie mam komu.

Za to jest korzyść: od kilku ładnych lat nie stanąłem przed sądem, a byłem pozywany 13 razy za naruszanie dóbr osobistych i zniesławianie. Pozywali mnie radni, prezesi spółdzielń mieszkaniowych, burmistrzowie, ich zastępcy, a nawet sama prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która żądała ode mnie 30 tys. złotych zadośćuczynienia i przeprosin w gazecie. Nie dostała ani grosza, nie doczekała się przeprosin i musiała zapłacić koszty sądowe. Na 13 spraw sądowych przegrałem tylko jedną przez niedopatrzenie w terminie rozprawy i błąd proceduralny. Straciłem na sądowych korytarzach mnóstwo nerwów, ale nie żałuję i gdyby cofnąć czas, nie zmieniłbym nic w swoim postępowaniu. Passa ma bowiem wspierać pokrzywdzonych, reagować na samorządowe patologie, ujawniać łajdactwa władzy, poddawać ostrej krytyce decydentów za popełniane błędy, ale także dostrzegać ich sukcesy oraz wspierać trafione przedsięwzięcia służące dobru mieszkańców. Gwarantuję niniejszym w imieniu swoim, wydawcy gazety i naczelnego redaktora, że powyższe priorytety zostaną utrzymane przez kolejnych 20 lat. A ja będę chciał funkcjonować w tej redakcji dopóty, dopóki umysł mój będzie sprawny.

A teraz idę się napić za pomyślność Passy. Jestem na kuracji w uzdrowisku, więc wolnego czasu nie brakuje. Donoszę poufnie, że kelnerka bynajmniej nie postawi na stole maślanki czy kefiru, tylko coś o wiele wyższego. Wszak jubileusz w postaci 1000. wydania gazety zdarza się tylko raz, więc należy to godnie uczcić.

Wróć