Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Mokotów oczekuje rewanżu za wybory

12-06-2019 21:03 | Autor: Tadeusz Porębski
Połaziłem ostatnio po Mokotowie w ramach rekreacji. Mój przyjaciel kardiolog powtarza bowiem przy każdym spotkaniu własną teorię dotyczącą ruchu: "Bóg dał małpie cztery odnóża, żeby mogła śmigać po drzewach, a człowiekowi dwie nogi, by chodził. Jak nie będziesz chodził, zdechniesz". Może w ustach lekarza brzmi to zbyt brutalnie, ale do mnie trafiają takie właśnie dosadne przestrogi.

Łażę wiec sobie po moim dolnym Mokotowie, wącham stare kąty i co widzę? Gdybym w latach sześćdziesiątych bądź siedemdziesiątych dostał dożywocie i dzisiaj wyszedł na warunkowe, pomyślałbym, że jestem nie w Warszawie, a w Nowym Jorku. Nic nie jest już takie, jakie kiedyś było. Dolny Mokotów, gdzie się urodziłem i wychowałem, wypiękniał, ale utracił dawny klimat. Nie mogło być inaczej, wszak świat idzie naprzód, a Polska od 1989 r. krok w krok za nim.

Nie ma już słynnej na cały kraj restauracji "Sielanka" u zbiegu Gagarina i Czerniakowskiej, lokalu kategorii II z dancingiem. Przepoczwarzyła się ostatnio w luksusową "Sowę i Przyjaciele", co i Sowie, i wielu przyjaciołom, szczególnie tym z rządu, wyszło bokiem, więc po Sielance i oni zniknęli. W dogodnej bliskości "Sielanki" znajdowało się mini osiedle zwane "Hołówkami", zasiedlone swego czasu przez lumpenproletariat. Trudno wyobrazić sobie zbiorowisko gorszych opryszków, z których większość przesiedziała połowę życia w więzieniach. Dzisiaj dziadowskie budynki przekształciły się w luksusowe lofty. Kilometr dalej w kierunku Belwederskiej trafiam na narożnik Gagarina i Sieleckiej, gdzie od przedwojnia funkcjonowała piekarnia Woźniaka. Nikt nie znał imienia piekarza, mówiło się po prostu "idę po pieczywo do Woźniaka".

Po drugiej stronie Gagarina wchodzę w ulicę Tatrzańską, gdzie przed wojną wychowywał się warszawski bard Stanisław Grzesiuk. Za moich czasów lepiej było omijać tę okolicę. Dzisiaj rejon Tatrzańskiej, Górskiej, Zbierskiej i Tureckiej to ogarnięta, mocno zadrzewiona i spokojna część dzielnicy. Tymi urokliwymi uliczkami docieram do Belwederskiej w okolice skrzyżowania z Dolną, Chełmską i Sobieskiego. Na razie mam dosyć pieszych wędrówek, tym bardziej że jest tam dobre miejsce, by odpocząć i nie tylko.

Restauracja "Lotos" to kiedyś kalka "Sielanki", czyli lokal kategorii II z dancingiem. Dzisiaj się tam nie potańczy, za to można smacznie zjeść nie pustosząc portfela. Wchodzę. Z zadowoleniem konstatuję, że szefostwo knajpy stara się zachować klimat "Lotosu" z dawnych lat. Nie byłem tam ze ćwierć wieku, wiem jednak z poczty pantoflowej, że w menu jest m. in. rosół z robionym na miejscu makaronem. Wchodzę w ten rosół, na przystawkę zamawiam befsztyk tatarski zachwalany jako najlepszy w mieście, a na danie główne golonkę po bawarsku z kapustą zasmażaną i puree z grochu. Całość zapijam stopką czystej zmrożonej gorzały. Jestem tak obżarty, że nie mogę się podnieść. Co ważne, portfel nie stracił wiele na grubości. Siedzę tak sobie, siedzę i kontempluję.

Nachodzą mnie wspomnienia. To normalne, bo urodziłem się może 300 m dalej przy Sobieskiego pod 110. Przypominam sobie dychawiczny przydech wilanowskiej ciuchci wąskotorowej przejeżdżającej tuż pod oknami mojego opalanego węglem domku na kurzej łapce. Kolejka brała początek przy skrzyżowaniu Gagarina (kiedyś Nowoparkowa), Belwederskiej i Spacerowej, w miejscu gdzie dzisiaj stoi luksusowy Regent Warsaw Hotel. Tory biegły ulicami Belwederską, Sobieskiego, potem wzdłuż zbiornika wodnego zwanego "Fortami", wpinały się w Powsińską, następnie w Wiertniczą i kończyły w Wilanowie. Do 1957 roku można nią było dojechać aż do Iwicznej. Dworowano sobie z ciuchci, a konkretnie z prędkości, jaką rozwijała, że można w biegu wyskoczyć, wypróżnić się w krzakach i ponownie do niej wskoczyć. To była oczywiście gruba przesada, ale fakt faktem, że wyskoczenie z wagoniku w trakcie jazdy nie było dla przeciętnie sprawnej osoby żadnym problemem.

Przypomniałem sobie jak matka prowadziła mnie za rączkę ulicą Dolną. Nagle z Piaseczyńskiej wychodzi umundurowany na czarno... esesman z pistoletem maszynowym na ramieniu. Matka zamarła, było to ledwie 10 lat po zakończeniu krwawej wojny, ja w płacz. Esesman zatrzymał się, grzecznie ukłonił matce, a mnie pogładził po głowie i powiedział najczystszą polszczyzną: "Jaki ładny chłopiec". Ponoć faktycznie jako dzieciak byłem bardzo urodziwy, czego nie mogę o sobie powiedzieć dzisiaj. Co się okazało? Esesmanem był statysta z filmu "Kanał", który kręcono na zrujnowanej i opustoszałej wówczas Piaseczyńskiej. Siedzę w tym "Lotosie" i zaczynam medytować co dalej robić. Trzeba koniecznie spalić pochłonięte kalorie. I jest decyzja - spacer kameralną uliczką Promenada, zaczynającą się prawie vis a vis "Lotosu", po drugiej stronie Belwederskiej. Dobra nasza, myślę sobie, odwiedzę starych znajomych.

Dochodzę do numeru 5/7 i co widzę? Stoją Andrzej kuśnierz i jego sąsiad Antoni krawiec i gęgają gestykulując rączkami. Ich zakłady kuśnierski i krawiecki sąsiadują ze sobą ścianami. Stanąłem, patrzę z pewnej odległości i serce mi topnieje – jak za dawnych lat, sąsiad z sąsiadem, gawęda, bez pośpiechu i wszechobecnego dzisiaj pędu. Antoni Merski, którego znam od pół wieku, to wybitny spodniarz specjalizujący się w szyciu miarowym (bespoke). Jako młodzik praktykował w zakładzie Wojciecha Kuczery na Krochmalnej 2, szyjącego w czasach komuny spodnie dla warszawskiej socjety i dyplomacji. Andrzej Łubiński natomiast to wysoko kwalifikowany spec od kożuchów i czapek ze skóry. Uszyje wszystko wedle życzenia klienta. To stara gwardia, która nie wypuści spod igły badziewia. Wypiliśmy doskonałą kawkę w pobliskim okrąglaku, pogadaliśmy i wypaliliśmy po papierosku. Szarpnąłem się u Antoniego na letnie spodnie, raz się żyje. Obmierzył i zaproponował materiał. - ciemna żółć. Niech będzie żółć. Pytam kiedy mam przyjść do miary, a on na to: "Nie musisz, po prostu przyjdziesz, założysz spodnie na tyłek, zapłacisz mi ze współczynnikiem przyjaźni i sobie pójdziesz". Tak też było.

Czas goni. Wlokę się Promenadą do Konduktorskiej, potem pod górę. Przechodzę na drugą stronę Puławskiej i idę w kierunku Dworca Południowego. Tam wsiądę w autobus i podjadę na Służewiec odwiedzić stajnie, by wymienić poglądy z końmi wyścigowymi. Mijam popularną restaurację "Stary Dom". Za komuny knajpa nosiła swojską nazwę "Słowiańska". Był to, podobnie jak "Sielanka" i "Lotos", lokal kategorii II z dancingiem, tyle że dwupoziomowy. Rzępoliło niemiłosiernie trzech gości odzianych w koszule non iron, spod których prześwitywały podkoszulki na ramiączka. Spotykali się tam okoliczni opoje i birbanci, dżokeje, stajenni pastuszkowie przynoszący "cynki" ze Służewca, bywalcy wyścigów i milicjanci z pobliskiej komendy przy Malczewskiego. Pamiętam, że jedzenie było tam obrzydliwe, a gorzała ciepła. Przy Malczewskiego zatrzymuję się, powietrze stoi, smród spalin nie do wytrzymania. Kończę spacer, nie chcę dostać zawału. Wsiadam w tramwaj i ląduję na Dworcu Południowym.

Idę sobie wolniutko rozglądając się na boki i ponownie serce mi się topi, ale tym razem z żalu i ze złości. Brud, smród i architektoniczny chaos. A zapowiadano cuda wianki. Czego tam miało nie być... W kwietniu 2016 r. Mokotów obchodził setną rocznicę włączenia go w granice administracyjne Warszawy. Z tej okazji ówczesne władze miasta zaplanowały modernizację rejonu Dworca Południowego i stworzenie tam centrum Mokotowa. Projekt imponował rozmachem, nadano mu roboczą nazwę "100 lat Mokotowa w granicach Warszawy". Skrzyżowanie ul. Puławskiej z al. Niepodległości i al. Wilanowską miało stać się bramą wjazdową na Mokotów w prawdziwie europejskim stylu. Pętla autobusowa miała zostać przeniesiona pod ziemię, autobusy wjeżdżałyby do niej specjalnie wydrążonym tunelem. Na miejscu pętli autobusowej miała powstać pętla tramwajowa. Planowano wpięcie jej w istniejącą linię wzdłuż ulicy Puławskiej, a docelowo w projektowaną linię tramwajową wzdłuż al. Wilanowskiej do al. Rzeczypospolitej w Miasteczku Wilanów. W ten sposób powstałby szybki dojazd z biurowego Służewca do stacji metra "Wilanowska" z kursami co trzy minuty i dalej aż do Miasteczka Wilanów.

Niestety, ten niebywale trafiony pomysł pozostał w sferze planów. Może on zostać zrealizowany wyłącznie ze środków miasta. Dzielnica Mokotów jest za biedna. W ostatnich wyborach samorządowych mokotowianie gremialnie głosowali na Platformę Obywatelską, która rządzi Warszawą samodzielnie. Chyba czas na rewanż. Przypomnę przy okazji decydentom z Pl. Bankowego, że największa dzielnica stolicy państwa nie ma własnego ratusza, mokotowski urząd gnieździ się w kilku oddalonych od siebie miejscach. Wstyd, panie prezydencie Trzaskowski, wstyd państwo radni Warszawy. Najgorsze jest to, że ja, mokotowianin z urodzenia, muszę wstydzić się za was.

Wróć