Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Moi faworyci w wyborach

11-09-2019 20:10 | Autor: Tadeusz Porębski
Każde wybory to dla mnie wielka mobilizacja i wielka "myślówa". Tym różnię się od mniej więcej połowy moich rodaków, którzy nie chodzą na wybory dając tym samym wszystkim nam sygnał, że mają głęboko e d...pie to, co dzieje się na politycznej scenie.

Za komuny w dniach wyborów przeważnie nagle chorowałem, a stwierdzała to na druku L-4 niezapomniana dr Maria Srokowska, warszawski powstaniec, cudowna kobieta, lekarz z powołania z przychodni przy ul. Chełmskiej. Od 1989 r. nieprzerwanie chodzę do urn, traktując to jako obowiązek wobec ojczyzny. Ale zanim przekroczę próg lokalu wyborczego, muszę wpierw znaleźć odpowiedniego kandydata. A z tym jest naprawdę problem. Kiedy patrzę na nasz Sejm i widzę te same od lat twarze, których nie mąci żadna myśl, kiedy słyszę te same banały wypluwane od lat z tych samych ust, zaczyna mnie po prostu mdlić.

PiS to partia ludzi, powiedziałbym delikatnie - niezbyt atrakcyjnych fizycznie. Ich kobiety nie są pociągające, większość w ogóle nie posiada kobiecego uroku. Zresztą, lwia część polskich parlamentarzystów, od lewa do prawa, ma w sobie tyle uroku, co gacie hutnika po nocnej zmianie. To, moim zdaniem, genialne porównanie zaczerpnąłem z jednej z kryminalnych powieści Raymonda Chandlera, niezrównanego obserwatora otaczającej nas rzeczywistości i wielkiego prześmiewcy. Ale wiadomo, lud wybiera, aparaty partyjne mianują. Bez przynależności partyjnej można tylko pomarzyć o parlamencie. Należy więc pogodzić się z tym, że wybrany kandydat nie będzie całkowicie niezależny, gdyż w głosowaniach podlega partyjnej dyscyplinie. Kto się wychyli, ten przeważnie jest wyrzucany z klubu poselskiego. W wyborach samorządowych mamy alternatywę w postaci kandydatów z list organizacji i komitetów obywatelskich, znanych lokalnych działaczy, ale kiedy nadchodzą wybory parlamentarne, zaczyna się problem. Przynajmniej dla mnie.

W porównaniu z troglodytami z partii pana Prezesa, większość ludzi z Platformy Obywatelskiej jawi się jako intelektualna elita o anielskich obliczach. Niestety, są przez spory krąg wyborców stygmatyzowani za afery reprywatyzacyjną, vatowską, Amber Gold oraz za gadanie po próżnicy przez 8 lat sprawowania władzy. Dlatego w nadchodzących wyborach nie brałem pod uwagę kandydatów wystawionych przez tę partię. Aliści ostatnio dostrzegłem światełko w tunelu, a konkretnie pewną osobę wyłaniającą się z ciemności. Przyjrzałem się tej postaci bliżej, bo wybory tuż, tuż i pozostaje niewiele czasu na decyzję. W 2010 r. została najmłodszą w historii radną m. st. Warszawy. Przez kilka lat była anonimowa, ale w 2018 roku osiągnęła najlepszy wynik w historii wyborów samorządowych w Polsce, uzyskując poparcie blisko 33 tys. wyborców. To w lokalnych wyborach wynik wprost nieprawdopodobny.

Aleksandra Gajewska, bo o niej mowa, została uznana przez media za jedną z najbardziej zaangażowanych radnych w sprawy mieszkańców Warszawy. Okazuje się, że ma wielkie zasługi jak idzie o ochronę warszawskiego środowiska naturalnego. Stołeczni ekolodzy cenią ją za nieustępliwość w kwestii poprawy jakości powietrza w stolicy, za tworzenie nowych terenów zieleni oraz za uporządkowanie istniejących i nasadzanie nowych drzew. Informacje te wyczytałem na internetowych stronach kilku organizacji "zielonych". Ale to nie wszystko. Okazuje się, że w osobie pani Aleksandry kumulują się różnorakie talenty oraz uroda, a to rzadkość w polityce. Jest absolwentką Krakowskich Szkół Artystycznych i zawodowo związała się ze śląskimi teatrami. Była aktorką Teatru Rozrywki, występowała również na scenie Teatru Nowego w Zabrzu. Jest autorką poezji i literatury dziecięcej, laureatką nagrody „Głowa otwarta na teatr”, a także finalistką plebiscytu "Mistrz Mowy Polskiej". Do tego pochodzi z terenu Śląska i Zagłębia, a ja do Ślązaków mam zaufanie.

Przyznam, że trochę mnie zatkało, bo bladego pojęcia nie miałem, że w warszawskim samorządzie funkcjonuje kobieta z tak wysokiej intelektualnej półki. Do tego bardzo atrakcyjna i pracowita. Czy właśnie na nią zagłosuję, jeszcze nie wiem, ale to bardzo poważna kandydatura. W zanadrzu mam jeszcze trzy.

Michał Szczerba ma to, czego brakuje większości posłów – urok osobisty. Poza tym cenię go za zaangażowanie w sprawy związane z wyścigami konnymi, których jestem pasjonatem. To fajny gość, choć uporczywe blokowanie mównicy sejmowej chyba nie jest jego ligą, wydaje się, że powinien grać w dużo wyższej. Jak idzie o kandydatów PiS, widzę tylko jednego. Sebastian Kaleta zasłużył na mój głos za nieustępliwość w rozbijaniu szajki reprywatyzacyjnych wydrwigroszy. Wpierw był wiceprzewodniczącym, a od pewnego czasu przewodniczy sejmowej komisji do spraw reprywatyzacji nieruchomości warszawskich, która stara się naprawiać krzywdy wyrządzone warszawiakom przez złodziejski układ urzędniczo - prawniczy. Ja, dziennikarz toczący przez długie dwa lata zwycięski, na szczęście, bój na śmierć i życie z nieudolnymi(?) i niechlujnymi prokuraturami w obronie kamienicy przy ul. Narbutta 60, żywię ogromny szacunek dla tych, którzy działają na rzecz zdławienia reprywatyzacyjnej ośmiornicy.

Bardzo poważną kandydaturą jest dla mnie także Krzysztof Liedel, nasz sąsiad z Kabatów, specjalista w zakresie terroryzmu i jego zwalczania. To prawnik pełniący funkcję dyrektora Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas. Jest to postać, po której wzrok nie może prześlizgnąć się jak po pierwszym lepszym. Po epizodzie w policji został członkiem Stałej Grupy Eksperckiej Międzyresortowego Zespołu ds. Przeciwdziałania Zagrożeniom Terrorystycznym, a potem kierownikiem zespołów zadaniowych Międzyresortowego Centrum ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej i Międzynarodowego Terroryzmu. Jest niezależnym ekspertem Sekcji ds. Zapobiegania Terroryzmowi Rady Bezpieczeństwa ONZ, a to znaczy wiele. Natomiast członkostwo w niezwykle prestiżowym International Association of Crime Analysts oraz w International Association for Counterterrorism & Security Professionals plasuje pana Liedela w ścisłej europejskiej czołówce ekspertów do spraw międzynarodowego terroryzmu. Ponadto jest to kandydat Lewicy, do której mi blisko. Już dzisiaj wiem, że 13 października będę miał nielichą zagwozdkę. Każda w wyżej wymienionych kandydatur w pełni zasługuje na to, bym dał jej kreskę, ale – niestety – można ją postawić tylko przy jednym nazwisku. Wolałbym mieć do dyspozycji cztery kreski, wówczas bym je sprawiedliwie podzielił.

Piętą achillesową polskiego procesu wyborczego jest niska frekwencja. Z danych Pew Research Center (amerykański ośrodek badawczy prowadzący badania opinii publicznej i badania demograficzne na całym świecie) wynika, że najwyższą frekwencję notuje się w krajach, gdzie głosowanie jest obowiązkowe, a nieobecność karana finansowo (Luksemburg - 90,2 proc., Belgia - 87,2 proc.). Najwyższą świadomością społeczną w Europie szczycą się tradycyjnie Skandynawowie (Szwecja - 82,6 proc., Dania - 80,3 proc., Norwegia - 78 proc.). Wysoką frekwencją mogą pochwalić się także Holendrzy - 77,3 proc., Włosi - 70.6 proc., Niemcy - 66,1 proc., Brytyjczycy - 65,4 proc. oraz, co jest sporym zaskoczeniem, Węgrzy - 63,3 proc.

W Polsce w wyborach parlamentarnych w 2011 r. do urn poszło 48,92 proc. uprawnionych, a pięć lat później 50,92 proc. Widać więc tendencję wzrostową, co cieszy. Świadomość społeczna wzrasta, coraz więcej osób nie kupuje przedwyborczego kitu, coraz większa liczba Polaków zaczyna pojmować, że teza jakoby "mój głos nic nie znaczył" jest dęta. Jednakowoż nadal daleko nam do świadomości społecznej prezentowanej przez mieszkańców zachodniej Europy. Dość przypomnieć, że nawet w dwudniowym referendum w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej, które było dla Polski swoistym "być albo nie być", do urn poszło ledwie 58,85 proc. uprawnionych.

Najsmutniejsze jest to, że z wyborczego prawa nie chce korzystać bardzo duża część młodych, czyli przyszłość narodu. W wyborach do Parlamentu Europejskiego 2019 frekwencja była wyjątkowo wysoka (45,68 proc.), jednak z prawa do głosowania nie skorzystało ponad 70 proc. młodych Polaków. To nie napawa optymizmem na przyszłość. Ci, którzy poszli do urn (18-29 lat), w większości zagłosowali na PiS. Wśród młodych wyborców partia ta uzyskała ponad 28 proc. poparcie. Można założyć, że 30 proc. młodych wyborców, którzy zdecydowali się głosować, to mieszkańcy wsi i małych miasteczek. Miejmy nadzieję, że 13 października uprawniona młodzież z Warszawy i pozostałych wielkich miast nie zaśpi. Oby, ponieważ w tym dniu będą się ważyć losy kraju na następne cztery lata.

Wróć