Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Miasto jest nasze, a państwo też?

22-08-2018 21:51 | Autor: Maciej Petruczenko
Nawet najbardziej zagorzały kibic politycznych rozgrywek w mieście stołecznym Warszawa nie jest w stanie wymienić wszystkich walczących o władzę ugrupowań – niezależnie od tego, czy są to struktury „pionowe” (partie), czy „poziome” (lokalne stowarzyszenia i komitety).

A krajobraz bitwy jeszcze bardziej ulega zagmatwaniu, gdy obok największych żarłaczy powstałego właśnie wyborczego oceanu – jak Platforma Obywatelska czy Prawo i Sprawiedliwość – oraz planktonu dorywczych inicjatyw uwzględni się jeszcze pojedynczych desperatów. Ciekaw bowiem jestem, na co liczy przymierzający się do udziału w wyborach na prezydenta stolicy niedawny „wice” przy Hannie Gronkiewicz-Waltz – Jacek Wojciechowicz, który, jak się zdaje, chciałby zdublować donkiszoterię ostatniego bodaj obrońcy realnego socjalizmu, wiecznie samotnego jeźdźca Piotra Ikonowicza, aczkolwiek pod innym sztandarem.

Trzeba przyznać, że w obliczu wyborów samorządowych wszelkich szczebli mamy w Warszawie wyjątkowo bogatą paletę osobowości. Najbardziej zaskakiwać zaś może, iż jeszcze przed zasadniczą bitwą w roli harcowników zaczęli występować bynajmniej nie przedstawiciele niższych kategorii, tylko od razu jęli się czubić zawodnicy wagi ciężkiej – ubiegający się o prezydenturę gwiazdor PO (rekomendowany również przez Nowoczesną) Rafał Trzaskowski i najbardziej wojowniczy szermierz z rekomendacji PiS – Patryk Jaki. Tym sposobem wywrócono do góry nogami standardowy porządek przeprowadzania „gali” bokserskiej, w której dopiero po obejrzeniu mniej ważnych pojedynków dostaje się możliwość podziwiania „walki wieczoru”.

Z socjologicznego punktu widzenia niezwykle interesujące może być analizowanie przedwyborczej strategii i taktyki kandydatów na bardziej i mniej ważne stanowiska. W latach dziewięćdziesiątych będący urodzonym zwierzęciem politycznym i kandydujący na stanowisko prezydenta RP Aleksander Kwaśniewski – cokolwiek o nim rzec, niewątpliwie inteligent w każdym calu – nader zręcznie potrafił zbratać się z „prostym ludem”, jeżdżąc po kraju i tańcząc w rytm disco polo. A prosty lud, jeszcze nawykły do stabilizacji życiowej i urawniłowki w czasach PRL, bardzo chętnie słuchał swojego nowego trybuna – zniechęcony już do jawnie popierającego nowobogackich polskiego kapitalizmu Lecha Wałęsy, który korzył się nawet przed potomkami dawnej arystokracji.

Teraz mamy frapującą konfrontację na linii Trzaskowski – Jaki. Ten pierwszy nie ukrywa swojej inteligenckiej proweniencji, światowego obycia i poniekąd szlacheckiego rodowodu, ten drugi zaś – stały fragment gry w postaci kiełbasy wyborczej – traktuje całkiem wprost. Stąd niemal codziennie widać go w chodliwych punktach miasta, jak częstuje przechodniów wyrobami gastronomicznymi, a przy tak urządzonej scenografii nikomu z częstowanych nawet nie przejdzie przez myśl, że jest uniżenie obsługiwany przez aktualnego wiceministra sprawiedliwości. Zważywszy, że ojciec kandydata PO – Andrzej Trzaskowski – był muzykiem wysokiej klasy, można by obrazowo stwierdzić, iż porównując pana Rafała z panem Patrykiem, wyborca będzie miał do wyboru z jednej strony filharmonię, a z drugiej disco polo w stodole lub co najwyżej uliczny folklor. Zatem – albo wolimy słuchać jazzowych „Wariacji w stylu nowoczesnym”, albo plebejskiej piosenki o zabarwieniu koszarowym – „Felek Zdankiewicz był chłopak morowy...”.

Czyniąc to rozróżnienie, nie zamierzam w jakimkolwiek stopniu deprecjonować któregoś z kandydatów. Nie jestem Gustawem Holoubkiem, który usłyszawszy w SPATiF-ie od pijanego kamieniarza-pisarza Jana Himilsbacha jednoznaczne polecenie: inteligenciki – wypier.....ać, wstał od stolika i zakomunikował: „Nie wiem jak państwo, ale ja wypier.....am.

No cóż, wszystkie drogi prowadzą do celu, jeśli chce się go naprawdę osiągnąć. Wspomniany Aleksander Kwaśniewski wytańczył za pomocą disco polo aż dwie kadencje prezydenta RP, a – jak na ironię – przedstawiwszy się kiedyś światowemu środowisku olimpijskiemu jako mistrz salonowych dyskursów, posługujący się biegle angielskim i niemieckim, jednak nie został członkiem MKOl, choć czynił odpowiednie starania.

Trochę podobnie jest z bodaj największym harcownikiem stołecznej sceny politycznej Piotrem Guziałem, który najpierw zyskał rozgłos jako jeden z liderów Naszego Ursynowa i nawet doszedł do stanowiska burmistrza tej dzielnicy, by potem zasiąść w radzie Warszawy i wreszcie kandydować na miejsce Hanny Gronkiewicz-Waltz, o co chce się teraz ubiegać ponownie. Raz się Piotrowi udaje husarska szarża, innym razem ten śmiałek bywa znoszony z pola bitwy na tarczy. Wciąż jednak gra w warszawskiej Premier League. Co mu się uda ugrać w tym sezonie wyborczym – Bóg jeden wie.

Guział rzucił kiedyś na Ursynowie hasło „Nic o nas bez nas”, które spodobało się publiczności, potem jednak pojawił się w mieście jeszcze ostrzej wojujący społecznik – Jan Śpiewak z ugrupowaniem Miasto jest Nasze, kandydujący obecnie na prezydenta z rekomendacji aliansu: partia Razem, Inicjatywa Polska, partia Zieloni oraz Wolne Miasto Warszawa. Śpiewak też postawił kiedyś na niepartyjność, a stał się szeroko znany jako odkrywca lewej reprywatyzacji, o której tolerowanie, a nawet współorganizowanie oskarża do dziś największe ugrupowania rządzące Polską.

Administracyjna fucha, jaką jest prezydentura Warszawy, tylko na pozór wygląda atrakcyjnie, bo na tym stołku dużo więcej odpowiedzialności niż kasy dla sprawującego ów nadzwyczaj wymagający urząd. Tak naprawdę politycy wezmą się za łby, gdy przyjdzie do walki o pozycje, dające dojście do profitów w najróżniejszych spółkach miejskich, a przede wszystkim w spółkach Skarbu Państwa, bo dopiero tam można się nachapać. Na razie jednak spróbujmy uwierzyć, że startujący w wyborach myślą jedynie o tym, jak działać pro publico bono. Bo wiara ponoć czyni cuda.

Wróć