Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Listonosza rzut do kosza?

08-04-2020 22:29 | Autor: Maciej Petruczenko
Upływa już prawie 50 lat od momentu, gdy pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Edward Gierek ogłosił, że Polska stała się ósmą potęgą gospodarczą świata. Jakimś cudem tej potęgi nie zauważył ani świat, ani cokolwiek wygłodniała klasa robotnicza, która zastrajkowała najpierw w 1976, a potem w 1980 roku, czyniąc tak duży wyłom w murze socjalizmu, że już dziewięć lat później trzeba było się z tym ustrojem pożegnać. Łatwowierny Gierek zbytnio uwierzył swoim doradcom ekonomicznym, bo z uwagi na nader skromne wykształcenie nie wiedział zapewne, iż pycha zawsze kroczy przed upadkiem, a ożenek socjalizmu z kapitalizmem to mezalians, który nie może się dobrze skończyć.

Taka sama pycha cechowała polityków Platformy Obywatelskiej, którzy na pewnym etapie stwierdzili, że właściwie to już nie mają z kim przegrać, no i zaraz przerżnęli wybory prezydenckie i wkrótce potem parlamentarne. Ostatnio zaś podobne samochwalstwo i pogardę wobec największych nawet autorytetów zaczęły prezentować elity Prawa i Sprawiedliwości, kolejnej partii będącej przy władzy. Unię Europejską przedstawiciele tych elit postanowili traktować jak płatną dziwkę, a flagę wspólnoty prominentna posłanka owego ugrupowania nazwała po prostu „unijną szmatą”.

Pyszniący się z tytułu swoich posunięć gospodarczo-skarbowych premier Mateusz Morawiecki pouczał Unię, podkreślając – jak mądra i owocna jest polityka jego rządu, od którego wszyscy za granicą powinni się uczyć. MM chełpił się z racji zrównoważonego budżetu i kolejnych prezentów finansowych dla najbardziej potrzebujących forsy na bieżące wydatki warstw społeczeństwa. Ponieważ nie mniejszym samochwałą okazał się prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński, lud pracujący miast i wsi z radością mógł słuchać przemówień, z których wynikało, że ci państwowi frontmeni już sami nie wiedzą, co „z tymi piniędzami robić”, więc nam, obywatelom, nie pozostaje nic innego, jak tylko spać spokojnie i łykać kolejne datki.

Upewniony co do stanu naszej wypłacalności pan prezydent Andrzej Duda postanowił na dodatek udowodnić naszym przyjaciołom Amerykanom, że Polacy zawsze trzymają się zasady „zastaw się, a postaw się” i lubią iść na całość w oparciu o sarmackie prawo ekonomiczne: czym chata bogata, tym tra-ta-ta-ta. No i nasz Pierwszy Obywatel podpisał prezydentowi Donaldowi Trumpowi kwity o chęc niezwykle kosztownego zakupu najnowszej generacji samolotów wojskowych F-35, choć one nam tak potrzebne akurat jak kwiatek do kożucha.

Tymczasem z mającej się na nas wzorować zagranicy – zamiast pochwał i wyrazów podziwu, nadszedł tylko złośliwy chiński koronawirus, który w okamgnieniu sparaliżował Polskę, mimo że Jego Prawdomówność premier zapewniał, iż przygotowaliśmy się na tę zarazę o wiele wcześniej i lepiej niż inni, a on sam przygotowywał się na to już od paru miesięcy i nic go nie może zaskoczyć. Być może nawet premier miał w kieszeni gospodarczą prezerwatywę, ale wszystko wskazuje na to, że chyba zapomniał ją założyć. Z tego powodu gospodarka zaszła w niechcianą ciążę i – mimo nacisków moralnej liderki Kai Godek – trzeba będzie dokonywać brutalnych aborcji. Nawet jeśli uchwalone za chwilę prawo takiego zabiegu bezwzględnie zabroni. Tak bardzo ciążący premierowi i wymigujacy się od obowiązkowych świadczeń przedsiębiorcy właśnie sami się usuwają i panu Mateuszowi nie pozostanie nic innego, jak tylko zasilić budżet państwowy z własnej kasy, której mu ponoć nie zabraknie, jeśli zdecyduje się na nieoprocentowane pożyczki od żony.

No cóż, dzisiejsi władcy Polski skazują obywateli na rozdwojenie jaźni. Z jednej strony expressis verbis wymienia się dozwolone z powodu pandemii przypadki wychodzenia z domu (do sklepu, do apteki, do lekarza), z drugiej zaś zagania do prezydenckich wyborów, które wbrew swemu technicznemu przymiotnikowi wcale nie mają być korespondencyjne. Trzeba będzie wszak wyleźć z chałupy i wrzucić do skrzynki pocztowej kopertę z nazwiskiem wybrańca (oraz swoim nazwiskiem), nie mając bynajmniej pewności, czy koperta i jej zawartość nie są zakażone. Różnica w stosuku do regularnego trybu wyborczego tylko taka, że przy nim wrzuca się zakreśloną kartkę do urny – i to przy świadkach, a nie ma możliwości, by kartka do głosowania nie dotarła do elektora albo żeby ktoś ją podejrzał. W odróżnieniu od tej metody „korespondencyjna” elekcja naraża nas na to, że o tym, czy listonosz dostarczy nam ową kopertówkę do wypełnienia, czy wyrzuci ją po prostu do przydrożnego kosza – zdecyduje jedynie on sam, bez świadków. Wszak regulamin nie przewiduje dla niego eskorty, pilnującej, jak wypełnia on swój obowiązek.

Organizowanie wyborów, gdy zbliża się szczyt pandemii przypomina sytuację „Titanika”, który już gwałtownie tonął, gdy wciąż jeszcze grała orkiestra. Tymczasem rząd dostrzega obecnie nie tyle dno morza, ile dno kasy. Przypomnę więc panu premierowi, że nie był do niedawna chętny do opodatkowania amerykańskich cyberkorporacji, Google'a, Facebooka, Amazona, Microsoftu, Netfliksa i innych, a teraz jest za tym, jakkolwiek nie przyniesie to kwot ratujących budżet z jego rozdętymi do szaleństwa wydatkami socjalnymi.

Dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” sugeruje delikatnie, że pandemia wywoła taki kryzys gospodarczy również w Niemczech, że trzeba będzie zastosować wariant z okresu tuż po drugiej wojnie światowej, ściągając obowiązkowe opłaty z miliarderów i milionerów. Teoretycznie miliarderzy musieliby teraz zapłacić co najmniej po trzy procent rocznie od swego majątku, a milionerzy – po jednym procencie. To swego rodzaju „janosikowe”, u nas wypraktykowane już w rozliczeniach samorządowych (bogatsi dają na biednych). Ciekawe, czy w takiej sytuacji imperium ojca Tadeusza Rydzyka zostałoby potraktowane jako płatnik, czy jako inkasent zapomogi?

Wróć