Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

LEPSZA ŚWINIA CZY MANNEKEN PIS?

05-12-2018 21:57 | Autor: Maciej Petruczenko
Całkiem niedawno ulicami Sydney (Nowa Południowa Walia) można było dosłownie płynąć łodzią, gdy doszło do ich zalania po wyjątkowo rzęsistym deszczu. Dwa lata temu, również na terenach New South Wales, potężna powódź zmusiła mieszkańców bardzo wielu miejscowości w pobliżu oceanu do poruszania się wyłącznie nadmuchanymi pontonami.

W ulicznej toni pojawiły się nawet rekiny, a najbardziej ucierpiały lotniska, bo stojące na nich samoloty uległy unieruchomieniu.

O takim zalaniu czystą wodą z nieba mogliby jednak tylko pomarzyć mieszkańcy stołecznych ulic Wysockiego i Krakusa, na które we wtorek 4 grudnia wpłynęła nagle śmierdząca ropą czarna maź. Unurzane w niej samochody trzeba będzie zapewne remontować, a smród zostanie na dłuższy czas, bo ponoć sposobiący się do budowy kolejnego osiedla deweloper nadział się na resztki paliw po byłej lokomotywowni. Internauci, oczywiście, od razu sobie żartują, że skoro to Bródno, to ma być brudno i wszystko się zgadza. No cóż, taka jest specyfika miasta stołecznego Warszawa, w którym albo się człowiek natknie na jakiś powojenny niewybuch, albo na poprzemysłowe zanieczyszczenia – podobno największe w Ursusie. Zaraz po wyzwoleniu Warszawy w 1945 roku w ruinach brodzili sowieccy saperzy, usuwający pozostawione przez Niemców pułapki i po swojej robocie zostawiali uspokajające tabliczki z napisem: „min niet”. Pułapka, jaką stanowią resztki wspomnianej parowozowni, jak widać, nie była oznaczona i wygląda na to, że deweloper będzie miał dodatkowe, bardzo poważne koszty, jeśli udowodni mu się jakieś zaniedbanie lub błąd.

Kpiarze uważają, że tym z Krakusa i Wysockiego można tylko pozazdrościć, bo mają tam drugi Kuwejt i jeśli w baku pusto, da się zatankować diesla prosto z jezdni. Tylko gdyby samych kpiarzy spotkało właśnie coś takiego, na pewno nie byłoby im do śmiechu. Tak jak nie było i tym, którzy na skutek ogłoszonego w 1945 „dekretu Bieruta” utracili własność nieruchomości, i tym, którzy najpierw własnymi rękami odbudowywali Warszawę ze zgliszcz, a potem byli brutalnie wyrzucani z mieszkań przez sprytnych handlarzy roszczeniami.

Tak to już bowiem jest w Warszawie, że dosłownie na każdym kroku ktoś może nam podłożyć albo... mamuta, albo świnię. Kości mamuta względnie słonia leśnego sprzed 100 tysięcy lat wykopano przypadkiem w trakcie budowy drugiej linii metra na Woli i wypadałoby powiedzieć, że mamut się jakby sam podłożył. Natomiast za podłożenie świni sensu stricto uważa się to, co zrobili autorzy zwycięskiego projektu zagospodarowania wschodniej części Placu Defilad jako Placu Centralnego. Elementami dekoracyjnymi mają być między innymi unoszące się w powietrzu nadmuchiwana świnia i sterowiec, które z zabytkowym Pałacem Kultury w tle wyglądają cokolwiek dziwnie, tak samo jak palma przy rondzie generała Charlesa de Gaulle’a. Oby nie doszło do takiego paradoksu, że osobom pragnącym udać się do kina lub teatru w PKiN albo na koncert do wyremontowanej już Sali Kongresowej nie zarzucano, że idą się ześwinić.

Ja akurat nie mam jednoznacznej opinii na temat owego projektu, choć trochę się obawiam, czy Warszawa nie zyska nagle ironicznej nazwy – Pigville. Warto jednak zauważyć, iż poszczególne stolice mają swoje charakterystyczne elementy wystroju. Paryż – Wieżę Eiffla i Łuk Triumfalny, Londyn – zegar Big Ben na westminsterskiej Elizabeth Tower, Moskwa – Kremlowskie Kuranty, Nowy Jork – posąg Nike, witający podróżnych nadlatujących do lądowania na JFK, a Bruksela – rzeźbę siusiającego chłopca, co zwie się w oryginale – MANNEKEN PIS. W związku z tym ostatnim niektórzy sugerują, iż jest to najistotniejszy powód niechęci, jaką rządząca obecnie Polską partia żywi wobec Unii Europejskiej, olewając Brukselę na podobieństwo owego siusiającego chłopca. Prominentna przedstawicielka tego ugrupowania potrafiła nawet powiedzieć: „Ustawa o godle, barwach narodowych i hymnie RP przewiduje, że godne eksponowanie i cześć należy się polskiej fladze. Ciągłe eksponowanie jej łącznie z jakąś unijną szmatą obraża nasze symbole”.

Warszawa na pewno bardziej by się odróżniała poprzez różową świnię niż Pałac Kultury, budowlę z jednej strony użyteczną, z drugiej jednak stanowiącą największy pomnik sowieckiej dominacji nad Polską. Można jednak w końcu spojrzeć na miasto z lekkim przymrużeniem oka, tak jak robili to przedstawiciele prostego ludu warszawskiego, którzy obserwując kiedyś budowę PKiN jako daru od „bratniego narodu radzieckiego”, rzucali w barze mlecznym pytanie: kto zamawiał tak dużo ruskich? – na co padała odpowiedź: nikt, same przyszli.

Podkładanie świni warszawiakom to zresztą nie nowina. Najlepszym tego przykładem jest mający wygląd nieco większego „cedetu” szklany biurowiec Metropolitan, postawiony przy placu Piłsudskiego w 2003 roku. Co z tego, że owo cudo zaprojektował sławny architekt Norman Foster, skoro pasuje ono do zabytkowego otoczenia jak pięść do nosa albo jak kwiatek do kożucha, zasłaniając przy tym południową pierzeję Teatru Wielkiego. Zawsze powtarzam, że gdyby taką nowoczesną plombę ktoś spróbował zainstalować na placu św. Marka w Wenecji, to cały świata zawrzałby oburzeniem. My natomiast pozwoliliśmy wcisnąć sobie wspomnianą nowalijkę w najbardziej prestiżowym obecnie miejscu Warszawy – jakby kultowy Grób Nieznanego Żołnierza koniecznie potrzebował sąsiedztwa nowoczesnego biurowca.

A co do drugiego ze wspomnianych elementów napowietrznego wystroju otoczenia PKiN, to jestem jak najbardziej za, bo dobrze pamiętam, jak pięknie wyglądały na tle błękitnego nieba kolorowe sterowce unoszące się w 1987 roku nad Rzymem w celu zareklamowania lekkoatletycznych mistrzostw świata. W Warszawie można byłoby ciągnąć z umieszczonego centralnie sterowca niezłą kasę, jaką płaciłby np. restaurator za anons: „Dziś najlepsze ośmiorniczki w restauracji „U Puszczyka”.

Wróć