Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto zwykł trwać na posterunku...

19-08-2020 21:49 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeżeli wasz znajomy uważa, że między cnotą a występkiem nie ma żadnej różnicy, po jego odejściu warto przeliczyć łyżeczki – taką myśl wyraził kiedyś angielski eseista Samuel Johnson (1709-1784). I w tym tonie mniej więcej krytycy „mianowanego” już bohaterem wali z epidemią koronawirusa – ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego – formułują opinie na temat jego nagłej rezygnacji z piastowania tego stanowiska. Sugeruje się bowiem, że pod rządami tego skądinąd cenionego lekarza wywalono kupę publicznej forsy w błoto, on sam zaś miał się nieźle obłowić na kooperowaniu z państwem.

Niezależnie od tych zarzutów krytycy wskazują, że mamy efekt nękanego burzą i mogącego zatonąć statku – jak można określić walkę z pandemią koronawirusa, więc obowiązuje zasada, iż kapitan schodzi z pokładu ostatni. Tej zasady dochowano, być może, chociaż po części, ponieważ przed Szumowskim podał się do dymisji wiceminister Janusz Cieszyński...

Złośliwi dziennikarze ujawniają, że jako poseł na Sejm Szumowski zgłosił w oświadczeniu majątkowym, iż prawie nic nie ma, chociaż do związanych z jego osobą spółek („rodzinnych” – jak zauważają złośliwcy) spłynęły, bynajmniej nie z prywatnych kieszeni, ciężkie miliony złotych. Ponieważ kwestią majątku byłego już ministra nie zajmowałem się osobiście i zajmować się nie zamierzam, wolę wciąż wierzyć, że mamy w tym wypadku do czynienia nie z jakimś przewalaczem państwowej kasy, lecz z nowym doktorem Judymem, któremu tylko stawiać pomniki i wyrażać wdzięczność za jego poświęcenie dla społeczeństwa.

No cóż, minister i wiceminister ustąpili, tymczasem koronawirus ani myśli u nas ustąpić, o co zresztą trudno mieć pretensje do rządu, bo to zaraza, jakiej w historii ludzkości jeszce nie było, jakkolwiek daleko jej jeszce do przewyższenia liczbą śmiertelnych ofiar wielu poprzednich epidemii – dżumy, cholery, tyfusu, ospy, „hiszpanki”... Koronawirusa charakteryzuje absolutna globalność w rozprzestrzenieniu, my zaś możemy się martwić tym, co się dzieje lokalnie, np. w mieście stołecznym Warszawa. Jak dotychczas, rządowi decydenci przekonali się, że każde rozluźnienie narzuconych w związku z obecną epidemią rygorów, natychmiast zwiększa poczet zakażonych – jak to się dzieje chociażby przy okazji przyjęć weselnych lub mszy, podczas których dosyć trudno utrzymać społeczny dystans, a już rozdawanie komunii staje się bardzo często nowym ogniskiem zarazy.

W tej sytuacji mnóstwo kontrowersji wywołała decyzja ministra edukacji narodowej o przywróceniu nauki stacjonarnej w szkołach. Minister znalazł się między Scyllą a Charybdą i tylko można mu współczuć. Bo w dzisiejszych warunkach nie ma jedynego słusznego wyjścia. Nie wszystko otóż można załatwić drogą zdalnego nauczania. Faktem jest natomiast, że konkretnie, w Warszawie, już teraz brakuje bodaj półtora tysiąca nauczycieli, a najprawdopodobniej zabraknie jeszcze więcej z początkiem roku szkolnego, bo znaczna ich liczba to osoby powyżej 60. roku życia, najbardziej narażone na śmiertelne ugodzenie koronawirusem. A nie da się, niestety, zamienić koronawirusa na przynoszący mniej ofiar, już niemal całkiem niemodny trąd i cieszyć się – jak ci, których trafił syfilis, a nie AIDS (bo lepszy syf niż HIV).

Co do postawy etycznej natomiast i momentu schodzenia kapitanów ze statku, to przypomina mi się Powstanie Warszawskie, którego bohaterów uczciliśmy niedawno, celebrując 76. rocznicę tego patriotycznego zrywu przeciwko niemieckiemu okupantowi. Akurat w dniu ukazania się tego wydania „Passy” przychodzi nam świętować najradośniejszy bodaj moment Powstania 1944 – zdobycie zajętego przez Niemców przy ul. Zielnej gmachu Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej, popularnej PAST-y. Przy tej brawurowej akcji szereg powstańców poległo – a nie był to pierwszy atak na ów charakterystyczny budynek, którego sylwetka przypomina nam do dziś czasy przedwojenne.

Heroicznego czynu przy Zielnej dokonali chłopcy z batalionu Armii Krajowej „Kiliński”, dowodzonego przez rotmistrza Henryka Roycewicza „Leliwę”, srebrnego medalistę Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w klasyfikacji drużynowej Wszechstronnego Konkursu Konia Wierzchowego. Leliwa zostałby pewnie (wraz ze Zdzisławem Kaweckim i Sewerynem Kuleszą) złotym medalistą, gdyby pilnujący trasy przejazdu żołnierze niemieccy nie kazali mu (zapewne celowo) zawrócić i nadrobić w sumie 5 km, poinformowawszy, że pomylił trasę, co okazało się nieprawdą. Już sam życiorys dowódcy batalionu nadawałby się na scenariusz filmu sensacyjnego. Bo Roycewicz wojował na kresach Rzeczypospolitej w latach 1918-1921, odnosił jeździeckie sukcesy w międzywojniu, a w potyczkach września 1939, idąc w straży przedniej oddziałów dowodzonych przez Władysława Andersa, padł razem z koniem, któremu czerwonoarmiści przestrzelili brzuch. Wzięty do sowieckiej niewoli uciekł ze szpitala i z czasem trafił do Warszawy, włączając się do konspiracji i biorąc w szeregach Armii Krajowej udział w Powstaniu, by wkrótce po wojnie pójść na sześć lat do więzienia po sfingowanym procesie, urządzonym przez władze stalinowskie.

Leliwa nigdy nie dał się złamać i nie zwykł schodzić z posterunku. To samo mogę powiedzieć o moim stryju, podporuczniku Henryku Petruczence, który mając pseudo „Podlasiak”, znalazł się w batalionie „Kiliński” – jeszcze jako adiutant wcześniejszego dowódcy – kapitana Władysława Brzezińskiego („Nowomiejskiego”). Świetnego instruktora wojskowego „Podlasiaka” koledzy zapamiętali m. in. z tego, że ryzykując aresztowanie – w dniu 27 czerwca 1943 sprosił całą paczkę batalionowych przyjaciół na swój ślub w kościele św. Floriana, gdzie ceremonii dokonał ks. kapelan „Corda”. Potem odbyło się skromne wesele, na którym nowożeńcy (za Henryka wyszła Stanisława Jurko, moja przyszła matka chrzestna) – wraz z dowódcą Nowomiejskim i ks. Cordą odśpiewali ściszonymi głosami – „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ci ludzie w walce o Polskę nadstawiali łeb. W przeciwieństwie do działań dzisiejszych ministrów jednak – działania tamtych bohaterów bynajmniej nie posłużyły im, by się dorobić...

Wróć