Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto nas ocali przed inwazją mądrali?

28-09-2016 22:20 | Autor: Maciej Petruczenko
Znany z ciętego języka niegdysiejszy muzyk, pisarz i felietonista Stefan Kisielewski zdobył się na akt niemałej odwagi w trakcie zebrania Związku Literatów Polskich w lutym 1968, określając politykę kulturalną PRL mianem dyktatury ciemniaków. Wkrótce potem – w rewanżu za tę miażdżącą krytykę – tak zwani nieznani sprawcy spuścili Kisielowi łomot.

Blisko pół wieku później w podobnym tonie pod adresem rządzących zaczyna się wypowiadać – i to nie tylko w kontekście polityki kulturalnej – coraz więcej osób cieszących się niewątpliwym autorytetem. Bo co innego, gdy mający władzę absolutną rządzący decydują się na inne niż poprzednicy, niejednokrotnie lepsze rozwiązania bieżących problemów, a co innego, gdy zaczynają narzucać wszystkim obywatelom swój światopogląd, bo wtedy – zgody nie ma.

Peerelowska władza wyszydzała na przykład amerykańskich „burżujów” i odstręczała młodzież od „konsumpcyjnego stylu życia”, co oznaczało w praktyce przyzwyczajanie do egzystowania w materialnym ubóstwie, od którego ważniejsze miało być hołubienie „wyższych” ideałów. W programie obecnej władzy jest ponoć radykalna wymiana elit, a takie posunięcie zawsze wywołuje kontrowersje. Tuż po drugiej wojnie światowej symbolem takiej wymiany było powiedzenie: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Do głowy by mi nie przyszło, że po kilkudziesięciu latach władza nowej, całkowicie wolnej Polski pójdzie analogicznym torem, awansując najprzeróżniejszych „misiewiczów” – że użyję terminu, jaki się już utrwalił w przestrzeni publicznej.

Przynajmniej z powodu jednego „misiewicza” obecnej władzy zrobiło się wstyd i spuściła faceta na drzewo, przedtem jednak odznaczając go za imaginowane zasługi wobec ojczyzny. Teraz jednak rodzi się kolejny powód do wstydu. Okazuje się bowiem, że nawet bez wpuszczenia do Polski fali imigrantów z Bliskiego Wschodu mamy w kraju niesłychane wpływy jakichś bliżej niezidentyfikowanych ajatollahów, dyktujących Sejmowi Rzeczypospolitej, jak ma postępować w najważniejszych sprawach obyczajowych, etycznych i medycznych. Wydawało się, że czasy kamienowania i palenia na stosie bezpowrotnie minęły, a tu masz babo placek! Fanatyzm nadal ma się dobrze, o czym przekonuje nas córka wspaniałej prezydentowej, śp. Marii Kaczyńskiej. Otóż, komentując pojawienie się w Sejmie restrykcyjnych projektów ustaw, dobrze poinformowana i trzeźwo myśląca Marta Kaczyńska publikuje w felietonie na łamach tygodnika „wSIECI” takie oto zaskakujące słowa:

„Sejm rozpoczął pracę nad projektami ustaw dotyczących aborcji oraz procedury zabiegów in vitro. Znaczna część mediów twierdzi, że nastąpiło to z woli kierownictwa PiS. Informacje te nie mają związku z rzeczywistością. Projekty ustaw będące przedmiotem dyskusji w parlamencie pochodzą z ugrupowania Kukiz'15, a także od organizacji pozarządowych”.

W dalszej części felietonu autorka stwierdza, że ograniczanie możliwości zabiegów in vitro należy uznać za przejaw swego rodzaju hipokryzji. Nadto zaś ocenia, że „wprowadzenie całkowitego zakazu przerywania ciąży to rozwiązanie iluzoryczne, skazujące wiele kobiet na aborcyjne podziemie, a nierzadko sprowadzające bezpośrednie niebezpieczeństwo dla ich życia i zdrowia, co w przypadku matek mających już dzieci należy uznać za rozwiązanie okrutne wobec rodzin.” Tako rzecze córka uczciwego i porządnego człowieka, jakim był niewątpliwie śp. Lech Kaczyński, co więcej zaś – mówi to jako bratanica nazywanego obecnie „prezesem Polski” Jarosława Kaczyńskiego.

Domyślam się zatem, że ani Marta K, ani Jarosław K. nie są za uchwaleniem skierowanego pod obrady sejmowej komisji wstecznego, niesłychanie restrykcyjnego prawa, które można byłoby już po części porównywać niemal z prawem szariatu. Dlaczego więc posłowie PiS głosowali za tym skierowaniem, diabli wiedzą. Może akurat bliższe są im naciski niż przyciski? Mam nadzieję, że ktoś odpowiednio doceni przeciwstawienie się Marty K. fundamentalistycznym mądralom, uznając, że owa... martyrologia nie może pójść na marne.

Tymczasem jednak we własnym wizjerze obserwacyjnym dostrzegam mądrali, prezentujących besserwisserstwo nie tylko w obszarze aborcyjnym. Okazuje się bowiem, że ktoś chce zakwestionować sensowność trzyletnich wysiłków redaktora „Passy” Tadeusza Porębskiego, który doprowadził do spodu dziennikarskie śledztwo w sprawie nieprawidłowości towarzyszących reprywatyzacji nieruchomości komunalnej przy ulicy Narbutta 60. W tej sprawie „Passa” jechała równo z trawą po paru urzędnikach miejskich, prokuratorach, a nawet policjantach i jakoś ci wymienieni z nazwiska funkcjonariusze nie przysyłali do redakcji sprostowań, woleli widać siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Tym bardziej, że pośród wielu dowodów dokonywanego najwyraźniej przewału Porębski wyczaił między innymi ważny dokument – najdelikatniej mówiąc – sfałszowany przez mokotowskiego urzędnika. Odkrył też, że człowiek, który miał sporządzić akt notarialny na gruzach powojennej Warszawy na liście ówczesnych notariuszy lub ich zastępców w ogóle nie figurował, przed wojną zaś był notowany jako przestępca.

Jednoznaczne kwity dostarczone nam przez Ministerstwo Sprawiedliwości wskazują na to, że przy reprywatyzacji Narbutta 60 dopuszczono się co najmniej niedbalstwa, a jednak znalazł się autorytet prawniczy podpisujący się pod swą opinią jako Andrzej Rogiński i onże usiłuje wnioski Porębskiego zakwalifikować jako redakcyjną „wpadkę”. Dziwnym trafem całkiem inne zdanie ma w tej sprawie na obecnym etapie prokuratura. Warto tedy się zastanowić, czy Andrzejowi Rogińskiemu bardziej leży na sercu krzywda lokatorów Narbutta 60, czy raczej interes ludzi, którzy dopuścili się wspomnianych zaniedbań. Bo może się wydawać, że „tertium non datur”.

Wróć