Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto ma na co papiery...

21-02-2024 20:03 | Autor: Maciej Petruczenko
Jako emeryt mogę sobie jeździć po Warszawie komunikacją miejską za darmo. Szczerze mówiąc jednak, z uwagi na to, że głównie poruszam się samochodem, w wykorzystywaniu tej swojej emeryckiej darmochy często się gubię. Już dosyć dawno, nie wiedząc jak wejść na peron metra bez biletu albo specjalnej karty, dostałem z łaski bodajże Straży Miejskiej mały bilecik wielokrotnego użytku i wciąż go staram się nosić, ale czasem zapominam. Wtedy – nie bacząc na jakiekolwiek straże – po prostu przeskakuję przez kołowrotek (nie masz cwaniaka nad warszawiaka...). Jakby mnie ktoś zatrzymał, od razu mogę okazać dowód osobisty, uprawniający do gratisowego przejazdu, dołączając do tego zaświadczenie o wyczynowej karierze lekkoatletycznej w AZS Warszawa, którą zacząłem kiedyś od zwycięstwa w mistrzostwach szkół podstawowych Rembertowa w skoku wzwyż, odbijając się bosą stopą od ziemnej nawierzchni jednej z dwu pięknych hal sportowych w Akademii Sztabu Generalnego (założonej w 1947 roku).

Dziś tamta uczelnia jest już Akademią Sztuki Wojennej, a nazwa ta nawiązuje do utworzonej w 1919 i kontynuującej tradycje napoleońskie Szkoły Gwardii Cesarskiej – Wyższej Szkoły Wojennej, w której wykładał między innymi przyszły generał i prezydent Francji Charles de Gaulle. Wtedy praktycznym oparciem dla szkoły był poligon artyleryjski, utworzony jeszcze za cara w latach osiemdziesiątych XIX wieku, a wykorzystywany przez wojsko polskie już od 1918 roku.

Akademia Sztabu Generalnego była placówką powstałą pod kierunkiem szarogęszących się już w Polsce sowietów, ale utworzone przy niej obiekty sportowe wspominam do dziś ze wzruszeniem, tym bardziej, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku byłem przez pewien czas piłkarzem Wojskowego Klubu Sportowego Kadra Rembertów. Zaglądam w moje stare kąty dosyć często i bardzo się cieszę, że najpóźniej w 2026 roku ma być otwarty podziemny przejazd pod torami kolejowymi, który połączy Nowy Rembertów ze Starym Rembertowem na wysokości ul. Chruściela. Będzie to tam taka sama rewolucja, jak na Ursynowie przeprowadzenie drogi ekspresowej w tunelu pod ulicą Filipiny Płaskowickiej. Od strony piłkarskiej różnica między Rembertowem i Ursynowem jest taka, że Rembertów wciąż ma dwa piękne stadiony, a nie ma ani jednej drużyny dorosłych graczy, Ursynów zaś drużyn ma od cholery, ale wciąż brak tu choćby jednego stałego boiska pełnych wymiarów do kopania piłki.

A wracając do problemu biletów, uprawniających do przejazdu komunikacją miejską, dowiaduję się, że z uwagi na wymagania ekologiczne Zarząd Transportu Miejskiego w Warszawie planuje całkowicie zlikwidować ich papierową wersję. Zamiast tego będziemy się wkrótce posługiwali swoimi smartfonami, kartami miejskimi lub bankomatowymi. Era papierowa powoli się kończy, chociaż ja akurat wciąż jeszcze wykorzystuję jej niewątpliwe zalety i na przykład – wiedząc jak zawodna może być chmura internetowa – przerzucony z jednego smartfona do drugiego spis telefonów drukuję sobie na wszelki wypadek – i to w kilku egzemplarzach. Tym sposobem łączę zalety Internetu, wymyślonego przez Polaka Paula Barana – z zaletami dawnego wynalazku Niemca Johannesa Gutenberga. Nawiasem mówiąc, wciąż używamy utartego zwrotu „ja akurat mam na to papiery”, a nikt nie mówi np., że może okazać akt własności ziemi, zachowany w smartfonie.

Wracając zaś szerzej do sprawy papieru, przypomnę, że rozprowadzająca przez dziesiątki lat gazety i bilety sieć kiosków Ruchu jest już w zaniku. Podobno w wielkim mieście Wrocław pozostało ich już tylko sześć. W sąsiadującym z Warszawą Piasecznie nie ma, jak mi się wydaje, ani jednego. W samej stolicy też prawie się ich nie uświadczy – tak samo, jak budek telefonicznych, bez których kiedyś nie mogliśmy się obejść. A dobrze pamiętam, jakim skarbem był kiedyś publiczny aparat telefoniczny, który zafundowano nam na potrzeby dwu klatek schodowych w budynku przy ul. Nutki 1 koło Kopy Cwila. Bo telefon w zaciszu domowym był jeszcze wtedy na Ursynowie rzadkością. Inna sprawa, że jak już doczekałem się swego numeru, zaczynającego się od 43 (potem 643), to służył mi długie lata i znajomi na całym świecie wciąż mogli się do mnie dodzwonić. A gdy się przeszło na numery komórkowe, wiele osób straciło ze mną łączność.

Spoglądając wstecz, można tylko westchnąć, że przez tyle lat czerpało się wiedzę z książek, gazet, manuskryptów, kamiennych tablic, a dziś Biblią młodego człowieka jest smartfon, czasem nazywany złośliwie przez starych pryków – smarkfonem. Złośliwość ta jest, prawdę mówiąc,niczym nieuzasadniona. Od razu powiem dlaczego. Staruszek lub staruszka grający z nut na pianinie – zamiast rozkładać ich papierowy zapis i denerwować się, czy zdążą w odpowiednim momencie przewrócić kartkę – mogą się teraz posłużyć chociażby tabletem, gdzie łatwo przesunąć nutową partię. Gdy się gra na scenie z nut zapisanych na tablecie, przypadkowy powiew wiatru na pewno kartki nie przewróci, bo jej po prostu nie ma, a zapis elektroniczny jest całkowicie odporny na podmuchy.

Podróżując dzisiaj po Polsce i świecie, trudno byłoby czynić to sprawnie bez wykorzystywania GPS, telefonii komórkowej i innych współczesnych wynalazków. Ostatnio w Dubaju przyszło mi mieszkać w bodaj najdroższym tam hotelu, gdzie moje życzenia spełniał czuwający dzień i noc kamerdyner, traktujący mnie niczym wielkiego pana. Ale pewnego dnia, jego uniżona grzeczność znikła i parsknął śmiechem, zobaczywszy, że posługuję się iphone'm ósemką. – Tak starożytnego telefonu to ja już dawno nie widziałem – powiedział ze zdumieniem. Chcąc zatem być „up to date”, natychmiast po powrocie do Warszawy kupiłem najświeższego iphone'a – piętnastkę, żeby wobec służb hotelowych nie wyglądać na zacofańca.

Na koniec wspomnę więc, że zawsze uwielbiany – i to nie tylko przeze mnie – marszałek Józef Piłsudski był właśnie zacofańcem technicznym. I to on – zamiast promować najnowszy wynalazek, jakim była za jego czasów technika radiowa – starał się hamować jej rozwój. Efekt był taki, że gdy we wrześniu 1939 garstka samolotów wojskowych próbowała bronić polskiego nieba przed Niemcami, piloci w większości nie mieli łączności radiowej z ziemią i dlatego kilka naszych maszyn zostało strąconych przez własną artylerię...

Tradycyjna głupota i niedbalstwo na szczeblach kierowniczych dotrwały do naszych czasów i poniekąd z tych względów w kwietniu 2010 roku samiśmy doprowadzili do śmierci 96 osób na pokładzie rządowego tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem. Dopiero wtedy okazało się, do jakiego stopnia polityczna lekkomyślność, połączona z ignorancją techniczną pilotów, może wywoływać tragiczne skutki. Tylko że, jak to u nas, ową głupotę niektórzy czczą do dzisiaj jako bohaterstwo...

Wróć