Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto dopuścił rabusi do mienia Warszawy?

02-08-2017 21:47 | Autor: Tadeusz Porębski
Patrzę na to, patrzę i aż chce mi się wyjść z kina – tak Zdzisław Maklakiewicz, czyli inżynier Mamoń, żalił się w kultowym filmie Marka Piwowskiego „Rejs” na nudę w polskim kinie. Słynny monolog pasuje dzisiaj jak ulał do posiedzeń sejmowej komisji ds. reprywatyzacji, których warszawskie obywatelstwo wyglądało miesiącami niczym kania dżdżu. Tymczasem po kilku transmitowanych w całości posiedzeniach (znów polecę Mamoniem) „proszę pana, nuda, dłużyzny, nic się nie dzieje… po prostu brak akcji jest”.

Komisja zaczęła pracę od badania najbardziej spektakularnych przekrętów „dzikiej” reprywatyzacji, czyli przejęcia przez kupców roszczeń gruntu pod prestiżowym gimnazjum przy ul. Twardej oraz słynnej działki położonej w ostrej granicy z PKiN – z przedwojennym adresem Chmielna 70. 

Społeczeństwo, jak to społeczeństwo, oczekiwało sensacji, konkretnie ujawnienia mechanizmu działania reprywatyzacyjnej „ośmiornicy”, jak również pikantnych szczegółów związanych z zawieranymi potajemnie transakcjami. Niestety, na tym niebywale ważnym, ze społecznego punktu widzenia, obszarze nie posunęliśmy się nawet o krok.  Przesłuchania panów Śledziewskiego, Bajki i Mrygonia niewiele wniosły do sprawy, jedynie ten pierwszy robił wrażenie, jakby chciał uchylić rąbka tajemnicy w relacjach Biuro Gospodarki Nieruchomościami – zarząd miasta. Dla bystrego i uważnego obserwatora było jednak jasne, że facet powiedział tylko to, co chciał  powiedzieć. Podobnie dwaj pozostali.

Jakaś korzyść z sejmowej komisji zapewne będzie, choćby pewna ilość uchylonych decyzji reprywatyzacyjnych i uznanie ich za niezgodne z prawem, o czym od dawno wiedziała cała Warszawa. Jednakowoż nadarza się jedyna w swoim rodzaju okazja, by ujawnić społeczeństwu mechanizm przekrętów aż od samych podstaw. Obnażyć w telewizji moralną zgniliznę części stołecznej palestry, nieuczciwych notariuszy, prokuratorów i sędziów ustanawiających w ciemno kuratorów z Karaibów, a także dyspozycyjnych radnych miasta, bo to oni uchwalali i korygowali miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego dopuszczające w jednej części Pl. Defilad budowę ponad 20-metrowego wieżowca, a tuż obok zabronili wybudowania nawet parterowego szaletu.

Tak, tak radnych z komisji ładu przestrzennego Rady m. st. Warszawy, o których w ogóle się nie mówi,  należy przesłuchać. Wtedy można byłoby zapytać, skąd, czyli od kogo wyszła decyzja o umieszczeniu w 2010 r. w mpzp zapisów, zgodnie z którymi w okolicach Pl. Defilad mogło powstać pięć wieżowców liczących nawet 245 metrów . Bo przedziwnych zbiegów okoliczności jest bez liku. W maju 2010 r. na wniosek spadkobierców Samorządowe Kolegium Odwoławcze  unieważnia decyzję z 1952 r. o odmowie przyznania własności czasowej dla nieruchomości przy ul. Chmielnej 70, co otwiera drogę do zwrotu działki. Już w listopadzie 2010 r. rada miasta uchwala miejscowy plan zagospodarowania dopuszczający budowę wieżowców w sąsiedztwie PKiN.  27 września 2012 r. Grzegorz Majewski, którego żona była urzędniczką w BGN, zawiera umowę nabycia części praw do spadku. 5 października analogiczną umowę do pozostałej części spadku zawierają pozostali inwestorzy Marzena K. oraz Janusz Piecyk. Ledwie kilka dni później, 16 października, prezydent Warszawy ustanawia prawo użytkowania wieczystego dla niezabudowanego gruntu o powierzchni 841 mkw. – położonego w Warszawie przy pl. Defilad (dawny adres Chmielna 70). Oczywiście, w momencie transakcji inwestorom znana była decyzja SKO z 2010 r. otwierająca drogę do zwrotu działki przy Chmielnej 70 oraz uchwalony przed dwoma laty miejscowy plan zagospodarowania okolic pl. Defilad. 

Jak to się pięknie inwestorom układało, prawda? Glossę tę kieruję do setek tysięcy tych warszawiaków, którzy – by załatwić przysłowiową bździnę, zdzierali zelówki krążąc często całymi latami pomiędzy kilkoma urzędami. W przypadku Chmielnej 70 wszystko szło jak z płatka  – SKO żwawo, radni żwawo, BGN żwawo, prezydent miasta ekspresowo. Trudno wprost uwierzyć w tak spektakularny przykład dobrej samorządowo-urzędniczej roboty, ale niestety nie można zaprzeczyć, bowiem są to gołe, twarde fakty.  

Kolejna sprawa, którą komisja sejmowa pomija, to znajdująca się w ratuszu (w BGN?) baza danych dotycząca zabudowanych i niezabudowanych nieruchomości dekretowych. Znajduje się tam wiedza ważąca setki milionów złotych, która prawdopodobnie została skopiowana i udostępniona handlarzom roszczeń, bo inaczej skąd wyspecjalizowane grupy wiedziałyby, do których drzwi zapukać z ofertą zakupu? A oni doskonale wiedzieli gdzie szukać spadkobierców. Komisja sejmowa nie zapytała żadnego z przesłuchiwanych urzędników gdzie znajduje się baza danych, kto ma do niej dostęp i jak jest chroniona przed osobami z zewnątrz. W magistracie każdej wielkiej metropolii znajduje się spis nieruchomości, ale dostęp do niego jest strzeżony przez zabezpieczenie elektroniczne – urzędnik może się do niego dostać za pomocą specjalnego chipu, więc w każdym momencie można ustalić, kto, kiedy i jaką sprawą się interesował.

W warszawskim ratuszu, owszem, baza także była pilnie chroniona, ale przed obywatelami. W 2010 r. „Puls Biznesu” wystąpił w trybie ustawy Prawo Prasowe o informację , w ilu procentach przypadków o zwrot nieruchomości występowali nie spadkobiercy właścicieli, lecz osoby, które kupiły roszczenia, oraz w ilu przypadkach odmówiono zwrotu nieruchomości. Urzędnicy potwierdzili, że każda z wymienionych w pytaniach grup osób rzeczywiście występuje w różnych rolach w kilkudziesięciu sprawach, ale jednocześnie niemożliwe jest udzielenie bardziej szczegółowych informacji. – Przygotowanie  odpowiedzi wymagałoby wielomiesięcznych badań archiwów i gromadzenia dokumentów przez wielu pracowników – zaświergotał Jakub R., ówczesny zastępca dyrektora  BGN nadzorujący pracę wydziału do spraw dekretowych, obecnie przebywający we wrocławskim pierdlu.

Zasugerował wówczas, by w celu uzyskania pełnych danych złożyć wniosek w trybie dostępu do informacji publicznej. „PB” złożył stosowny wniosek. Odpowiedzią było pismo, w którym Jakub R. poinformował, że wniosek zostanie rozpatrzony w terminie dwóch miesięcy. Termin minął 7 listopada 2010 r., a "PB" do dziś nie otrzymał odpowiedzi.

Ostatnio w stołecznym ratuszu wybuchła afera.  Zdzisław B., aplikant radcowski odbywający w ratuszu trzymiesięczne praktyki zawodowe, wyciągnął stamtąd nielegalnie dane ponad 47 tys. warszawskich nieruchomości. Śledztwo w tej sprawie prowadzi specjalny dział ds. cyberprzestępczości Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Mężczyźnie postawiono zarzut z artykułu 267 kodeksu karnego (nielegalne uzyskanie informacji). To potwierdza moją tezę, że baza stołecznych nieruchomości nie była i nadal nie jest zabezpieczona, co sprzyja wypływaniu na zewnątrz informacji i danych wartych miliony.  

Na koniec. Aby ujawnić mechanizm działania reprywatyzacyjnej „ośmiornicy”, należy zacząć zapraszać na posiedzenia komisji osoby, które sprzedały roszczenia. Ludzie ci zeznając pod przysięgą, będą musieli powiedzieć, kto do nich przyszedł, co oferował, co obiecywał, na kogo się powoływał i w którym z urzędów. Może by na pierwszy rzut zaprosić spadkobierców rodziny Zamoyskich, którzy latami ubiegali się o zwrot przylegającego do Ogrodu Saskiego Pałacu Błękitnego.  – Mój ojciec przez 10 lat starał się o odzyskanie pałacu, a gdy w końcu zrezygnowany podpisał za grosze zrzeczenie się roszczeń na rzecz biznesmena Huberta G., ten otrzymał pałac w ciągu dwóch tygodni – podsumowuje Marcin Zamoyski, członek arystokratycznego rodu. Ciekawe, Szanowna Komisjo, nieprawdaż?

Wróć