Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Koronawirus przemawia liczbami

06-05-2020 21:40 | Autor: Bogusław Lasocki
Stwierdzenie Lecha Wałęsy sprzed dwudziestu ośmiu lat "Jestem za, a nawet przeciw", bardzo dobrze – niestety – wpisuje się w również w realia prób blokowania lub marginalizowania przez decydentów informacji o rozwoju epidemii COVID-19. Wprowadzenie wszystkich w błąd przez Chiny poprzez poinformowanie Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) "o przypadkach nieznanej choroby, co do której nie ma przesłanek, że roznosi się z człowieka na człowieka” i – jak przytacza dziennik The Epoch Times – powtarzanie tej oceny przez WHO, przy jednoczesnym zignorowaniu doniesień władz tajwańskich o możliwości wzajemnego zarażania się ludzi, otworzyło jedną z bram dla pandemii.

Nonszalancja i przesadny optymizm rządów w jej wczesnych fazach to istotne, choć nie jedyne czynniki, które stymulowały rozwój zarazy w USA, Francji czy Wielkiej Brytanii. Tradycja częstych spotkań towarzyskich w dużych grupach i znaczniejszy odsetek seniorów to dodatkowe przyczyny, które spowodowały dołączenie się do smutnej czołówki takich krajów jak Włochy czy Hiszpania.

Sytuacja w Polsce sprawia wrażenie w miarę spokojnej i również w miarę ustabilizowanej dzięki stworzenia przez władze wyobrażenia o "wypłaszczeniu" przyrostu zachorowań, czy nawet powolnej tendencji spadkowej. Jednak ten optymizm jest mocno schładzany przez silne głosy specjalistów, wskazujących, że liczba zachorowań jest nawet kilkakrotnie większa, a szczyt epidemii w Polsce jest jeszcze daleko przed nami.

Co słychać w Europie

Co słychać? Wbrew pozorom, nie najlepiej. O ile na świecie zarejestrowano około 3,8 mln zachorowań i 260 tys. zgonów spowodowanych koronawirusem, co daje śmiertelność na poziomie 7%, to w Europie umiera blisko 11% osób z powodu epidemii COVID-19. Biorąc pod uwagę przeciętne warunki egzystencji i zdrowotności na świecie, wyższa śmiertelność w zdawałoby się przepełnionej Europie wydaje się zaskakująca. Jednak należy pamiętać, że koronawirus jest groźniejszy dla osób starszych, których w Europie statystycznie jest więcej niż w krajach biedniejszych. Inaczej wyglądają relacje społeczne, relatywnie więcej jest również bardziej zagęszczonych ośrodków miejskich.

Z danych portalu worldometers.info wynika, że dotychczas w Europie zachorowało blisko 1,5 mln osób, spośród których zmarło już 140 tysięcy. Najwyższa śmiertelność występuje we Francji (15%), we Włoszech (14%), Holandii (13%) i Szwecji (12%). W Niemczech natomiast śmiertelność wynosi ok. 6% , a w Polsce nawet ok. 5 %, choć wynik Polski nie oznacza, że u nas jest tak wspaniale na tle Europy. Z kolei sytuacja Rosji (śmiertelność ok. 0,9%) i Białorusi (0,6 %) wskazuje raczej na problemy z wynikami badań niż stan faktyczny.

Ogólnie przeważa opinia o niedoszacowaniu danych dotyczących faktycznej liczby zachorowań. Taki obraz wyraźnie wynika z ostatnio danych, opublikowanych przez włoski urząd statystyczny ISTAT. Jak przytacza portal medonet.pl, w okresie pomiędzy 21 lutego (kiedy zarejestrowano pierwsze zgony z powodu COVID-19) a 31 marca, we Włoszech zmarło o 39 proc. (tj. o 25354) więcej ludzi niż wynosiła średnia z analogicznych okresów w poprzednich pięciu latach. W uwzględnionym okresie formalnie zarejestrowano 13710 zgonów z powodu COVID-19. Po odjęciu tej liczby od 25354 uzyskujemy 11644 zgonów. Większość z nich miała miejsce w północnej, a więc najbardziej dotkniętej epidemią części kraju. Zdaniem analityków z ISTAT, te 11,6 tys. "tajemniczych" zgonów to w większości ofiary koronawirusa – bezpośrednie (niezdiagnozowane zakażenia wirusem SARS-CoV-2) lub pośrednie (osoby zmarłe na inne choroby, ponieważ przeciążony system ochrony zdrowia nie mógł się nimi zająć). ISTAT podał też, że wzrost ogólnej umieralności w całych Włoszech w stosunku do średniej z pięciu ostatnich lat był jeszcze wyższy – o 49 proc. – w okresie od 1 do 31 marca. Oznacza to, że z powodu koronawirusa zmarło o 85% osób więcej, niż wynika z bieżących statystyk epidemiologicznych. Zestawiając liczby, uzyskuje się wynik niepokojący: z powodu koronawirusa we Włoszech zmarło nie 14% chorujących, ale aż 26%!

Specyficzne podejście do walki z epidemią zastosowano w Szwecji. W przeciwieństwie do większości państw europejskich, zdecydowano się na niestosowanie restrykcyjnego ograniczenia bliskich kontaktów między ludźmi. Owszem, wydano zalecenia, jednak i stosowanie pozostawiono zdroworozsądkowym decyzjom obywateli. Profesor Johan Giesecke, szwedzki epidemiolog i doradca Światowej Organizacji Zdrowia, w rozmowie z rozgłośnią radiową TOK FM przypomniał, że Szwecja nie wprowadziła tak rygorystycznych zasad tzw. lockdownu, jak reszta krajów europejskich. Rząd wydał zalecenia dotyczące m. in. zakazu spotykania się w grupach większych niż 50 osób i ograniczył możliwości wizyt w domach opieki. Poza tym w Szwecji z powodu koronawirusa niewiele się zmieniło. Ci pracownicy, którzy mieli taką możliwość, przeszli w tryb pracy zdalnej, uczelnie wyższe i szkoły ponadpodstawowe również pracują w trybie zdalnym. Profesor Giesecke podkreślił też, że Szwecja jest już za szczytem epidemii i mimo że na oddziałach intensywnej terapii wciąż leżą pacjenci, to wiele łóżek pozostaje wolnych. Sama pandemia zaś, według słów epidemiologa, potrwa do końca roku. Szacunkowe dane pokazują, że zaraziło się od 3 do 5 proc. europejskich społeczeństw. Są to jednak dane zaniżone, ponieważ testy na obecność koronawirusa dają dużo fałszywie ujemnych wyników. Szwedzcy eksperci szacują, że w 2,5-milionowym Sztokholmie zaraziło się do tej pory 500-600 tysięcy osób, ale 99 proc. z nich nawet o tym nie wiedziało. Jeden procent faktycznie zachorował, a 0,1 proc. zmarło z powodu COVID-19. Jaka jest prawda, pokaże przyszłość. Jak na razie w Szwecji płaci się wysoką cenę za wytworzenie odporności środowiskowej, przynajmniej do momentu wynalezienia szczepionki. Czy takie podejście jest słuszne, zobaczymy.

W Chinach (podobno) już po epidemii

Według powszechnej opinii, pandemia miała swój początek w Chinach. Co prawda od czasu do czasu pojawiały się pomysły, że SARS-CoV-2 to wynalazek amerykański, albo że pierwsze przypadki zachorowań miały miejsce we Włoszech, a dopiero potem w Chinach, jednak poza autorami nikt w to nie wierzy. W Chinach epidemia zaczęła się... no kiedy? To dobre pytanie. Najpierw dr Li, który ogłosił 30 grudnia 2019 r., że w Wuhan pojawił się nieznany wirus, mogący przenosić się pomiędzy ludźmi, został oskarżony o sianie niepokoju i dezinformacji, aż odwołał wszystkie swoje rewelacje. No i długo nic.

Jak opisuje portal epochtimes.pl (wersja polska portalu światowego prowadzonego przez The Epoch Times), dzięki hongkońskiej gazecie „South China Morning Post”, a dokładniej dzięki temu, że jej dziennikarze dotarli do dokumentu wydanego przez władze prowincji Hubei, wiadomo, że pierwszy przypadek zachorowania odnotowano w Wuhan już 17 listopada 2019 roku. Na pierwszą reakcję władze miasta kazały jednak czekać aż do 31 grudnia, kiedy to zamknięty został targ owoców morza w Wuhan, przedstawiony jako epicentrum wybuchu epidemii. Jednakże teza, iż to targ był źródłem zakażenia, szybko została obalona. Dziś mówi się, że pierwszy zarażony wirusem człowiek mógł mieć kontakt z nietoperzem albo łuskowcem. Pojawiają się również osoby, które twierdzą, że wirus mógł powstać w laboratorium w Wuhan, jednym z najnowocześniejszych takich laboratoriów na świecie, w którym bada się takie patogeny, jak wirus SARS czy Ebolę.

Równolegle z zamknięciem targu w Wuhan, 31 grudnia 2019 roku, Pekin przekazał Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) informację o przypadkach „nieznanej choroby, co do której nie ma przesłanek, że roznosi się z człowieka na człowieka”. Tę wersję WHO powtórzyło w swoim oświadczeniu 14 stycznia 2020 roku, mimo że władze Tajwanu przekazały WHO już 31 grudnia informacje od personelu medycznego w Chinach, że wirus jednak może się roznosić między ludźmi. WHO jednak zignorowało tę wiadomość. 13 stycznia 2020 roku rozpoznany został pierwszy znany przypadek zachorowania na COVID-19 poza Chinami, w Tajlandii. Od tego czasu wirus roznosił się do kolejnych państw na świecie. Niestety, WHO potrzebowała prawie dwóch miesięcy, by ogłosić, że skala zarażeń koronawirusa jest już pandemią.

Dziś oficjalna wersja stanowi, że Chiny poradziły sobie z epidemią. 25 marca została zniesiona blokada prowincji Hubei. Wyjątkiem jest miasto Wuhan, które zostało otwarte 8 kwietnia. Trudno jednak uwierzyć, że sytuacja została w pełni opanowana. Tak jak i trudno zaufać danym co do obecnej liczby zachorowań i przypadków śmiertelnych, które podawane są przez chińskich decydentów. Dokumenty, do których dotarli dziennikarze gazety „The Epoch Times”, pokazują, że oficjalne dane z prowincji Shandong, dotyczące liczby zarażonych, były zaniżane nawet kilkadziesiąt razy. Inne źródła mówią, że dane z całego kraju były zaniżane od 5 do 10 razy.

Warto również zwrócić uwagę na dane chińskiego Ministerstwa Przemysłu i Technologii Informacyjnych. Ministerstwo to ujawniło 19 marca 2020 r., iż liczba abonentów telefonii komórkowej od listopada 2019 r. do lutego 2020 r. gwałtownie spadła o blisko 21 mln abonentów. Sytuacja wydaje się tym bardziej dziwna, że od początku grudnia 2019 roku wprowadzono obowiązek praktycznego przypisania numeru telefonicznego do konkretnej osoby. I również od tego miesiąca w Chinach rozpoznawanie twarzy w celu weryfikacji tożsamości stało się obowiązkowe dla wszystkich posiadaczy smartfonów. Wprowadzono także obowiązek posiadania kodu sanitarnego, bez którego nie wolno podróżować, a duża część rodziców musiała od lutego 2020 roku otworzyć nowe konto telefoniczne dla swoich dzieci biorących udział w kursach internetowych (zorganizowanych zamiast szkoły). Pomimo tego liczba tych numerów jednak spadła aż o 21 milionów.

Niemniej, zgodnie z oficjalnymi wersjami, liczba ogólna zachorowań w Chinach praktycznie została wygaszona od kilku tygodni na poziomie ok. 82 tys. zachorowań, a jednostkowe zachorowania pochodzą od przyjezdnych z Europy. Zaiste, Chiny od zawsze zadziwiały na każdym kroku.

W Polsce całkiem nieźle...

Tak, całkiem nieźle, ale nie tragicznie, jak mawiał mój profesor, specjalizujący się m. in. w zakresie jakości informacji. Zgodnie z danymi Ministerstwa Zdrowia, przyrost zachorowań został w zasadzie wypłaszczony, to znaczy średnio rzecz biorąc, utrzymuje się na przybliżonym poziomie. Zadziwia jednak znacząco niższa śmiertelność w porównaniu z innymi krajami Unii Europejskiej, wynosząca około 5% wszystkich chorujących. To 2 - 3 razy mniej niż we Francji, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii. Nasz rząd mówi, że to konsekwencja dostatecznie wcześnie wprowadzonych restrykcji i obligatoryjnego ograniczenia kontaktów. Coś może w tym jest. Jednak gdy się patrzy na kolejne "poluzowania" ograniczeń i zachowanie ludzi podczas spacerów z psem lub z dziećmi (często po kilka osób dorosłych i gromadki dzieci), budzi zdziwienie, że wzrost liczby zachorowań nawet jakby się zmniejszał. Zwrócił na to uwagę minister zdrowia Łukasz Szumowski podczas niedawnej rozmowy z Konradem Piaseckim w TVN24. – Niepokoi mnie obraz ludzi, chodzących tłumnie do galerii handlowych – mówił minister. – Duża część osób nie stosuje restrykcji, np. maseczkę nosi na brodzie. Wzrost lub obniżenie zachorowań w Polsce zależy od tego, czy będziemy stosować się do reżimu sanitarnego.

Nie mam pewności, czy szczyt zachorowań jest za nami, ale takiej pewności nie ma nikt – kontynuował Szumowski. – Jeśli zbliżyliśmy się do wskaźnika 1, to teraz pytanie, w którą stronę postąpi epidemia, czy nastąpi wzrost, czy spadek, ale to od nas zależy. Apeluję też o robienie większej liczby testów. Spadliśmy po majówce na poziom ok. 9 tys. testów. Ruszmy do przodu, testujmy jak najwięcej, nawet 20 tys. dziennie. Trudno powiedzieć, dlaczego nie robi się tyle testów, ile można. My możemy zapewnić, że laboratoria działają, że są testy i karetki wymazowe, które jeżdżą do ludzi. To jest to, co możemy zrobić jako ministerstwo – stwierdzi minister Szumowski.

I znów mamy jakiś paradoks. Oto minister zdrowia apeluje, żeby robić więcej testów. Równocześnie o to samo apelują lekarze i personel medyczny. Testów jest tyle, ile trzeba i mocy przerobowych też. O co więc chodzi? Również sama liczba zachorowań budzi podejrzenia. Specjaliści sygnalizują, że liczba ujawnionych zachorowań jest proporcjonalna do liczby wykonanych testów. Jeśli wykonujemy ich zbyt mało, to nie ujawniamy wszystkich przypadków. A chorzy niewykazani infekują następne osoby. Prof. Simon wręcz twierdzi, że liczba zachorowań w Polsce sięga nawet 50 tysięcy osób. Czy zatem minister nie ma podległych urzędników, by wyegzekwowali to, co jest niezbędne? Coś tu nie pasuje. Choć tak zwana "prawda oficjalna" wydaje się być grubymi nićmi szyta.

Wróć