Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Końskie dawki niedozwolonego dopingu

24-07-2019 22:53 | Autor: Marek Szewczyk i Tadeusz Porębski
Zamieszczamy opublikowany na blogu red. Marka Szewczyka artykuł "O kobalcie i wrocławskich trenerach c.d.". Autor jest wybitnym znawcą problematyki końskiej.

Kiedy pisałem o przypadku stosowania przez wrocławskiego trenera Roberta Świątka kobaltu jako środka dopingującego („Kobalt a wrocławscy trenerzy”, 14 maja 2019 r.), wspomniałem, że podobna sprawa dotyczy innego wrocławskiego trenera - Wiesława Kryszyłowicza. On również został „złapany” na podawaniu kobaltu i to aż trzem koniom. Jego sprawa przeszła już przez Komisję Techniczną (Orzeczenie nr 166) i odwoławczą (Orzeczenie nr 10/2018). Odwołanie od orzeczenia Komisji Odwoławczej trafiło za pośrednictwem tego samego adwokata, który wcześniej reprezentował Roberta Światka, do Sądu Rejonowego w Warszawie. I ten sam sąd – ale inny sędzia (co jest istotne) – odwołanie to w całości odrzucił. Postanowienie sądu zostało wydane 4 lipca tego roku, a ja mam w ręku uzasadnienie tego werdyktu i chcę się z Państwem podzielić jego tezami. Także jednym „ale”.

Wpierw przypomnienie istotnych faktów. W przypadku koni trenowanych przez Wiesława Kryszyłowicza podawanie niedozwolonych substancji dotyczy trzech koni. I tak:

• ogierowi czystej krwi arabskiej Rammas Al Khalediah podano kobalt przed gonitwą rozegraną w dniu 28 lipca 2018 r.;

• ogierowi pełnej krwi angielskiej Octobermen podano kobalt przed gonitwą rozegraną w dniu 11 sierpnia 2018 r.;

• klaczy czystej krwi arabskiej Basalah Al Khalediah podano kobalt przed gonitwami rozegranymi w dniach 12 i 25 sierpnia 2018. Tej ostatniej klaczy przed gonitwą w dniu 12 sierpnia podano także inny niedozwolony środek – clenbuterol.

Za te niedozwolone praktyki Komisja Techniczna wymierzyła trenerowi Kryszyłowiczowi łączną karę zawieszenia licencji na trenowanie koni od 27 grudnia 2018 r. do 26 grudnia roku 2019. Podobnie jak w przypadku trenera Świątka Komisja Odwoławcza złagodziła karę, skracając okres zawieszenia licencji na okres od 27 grudnia 2018 r. do 26 września 2019 r. Od tego werdyktu trener odwołał się do sądu zarzucając wspomnianemu orzeczeniu trzy wady:

1) Zastosowanie kary nieznanej w ustawie (chodzi o „przechodzenie” zawieszenia na następny rok kalendarzowy).

2) Uznania kobaltu za substancję niedozwoloną. Zdaniem obrońcy trenera Kryszyłowicza, skoro kobalt nie widnieje w wykazie załącznika nr 6 do Rozporządzenia Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z 24 marca 2016 roku w sprawie regulaminu wyścigów konnych, nie można karać za jego stosowanie.

3) Rażącą niewspółmierność kary.

Sąd uznał, że odwołanie nie zasługuje na uwzględnienie i odrzucił je w całości.

Co do kwestii, czy kobalt jest, czy też nie jest środkiem niedozwolonym według polskich przepisów, sędzia rozpatrująca sprawę Kryszyłowicza zastosowała ten sam tryb argumentacji, jak sędzia (w obu przypadkach sprawy rozpatrywały kobiety) w sprawie trenera Roberta Świątka. Skoro kobalt jest zakazany przez IFHA, to zakaz ten obowiązuje również na polskich torach wyścigowych i decyzje komisji technicznych oraz odwoławczych w tej materii są prawidłowe. Co do „rażącej niewspółmierności kary”, sędzia uznała, że nie może być o tym mowy w sytuacji, kiedy obwiniony trener dopuścił się przewinienia dyscyplinarnego wielokrotnie, co wpływało w sposób zasadniczy na stopień społecznej szkodliwości czynu, jak również stopień zawinienia. Natomiast co do „przechodzenia” kary zawieszenia licencji na następny rok kalendarzowy, sędzia orzekająca w sprawie Kryszyłowicza zaprezentowała zupełnie inny punkt widzenia, niż sędzia orzekająca w sprawie Świątka.

Ta druga (a pierwsza w kolejności wydawania werdyktów) uznała, że zawieszać licencję można tylko na dany rok kalendarzowy. W konsekwencji uznała, że należy wydać licencję trenerowi Świątkowi na rok 2019, ale – uznając go winnym zarzucanych mu czynów – karę tę zamieniła na karę finansową (6000 zł). Natomiast sędzia orzekająca w sprawie Kryszyłowicza zastosowała „wykładnię funkcjonalną”. Cytuję: „W przypadku orzeczenia kary zawieszenia licencji na trenowanie koni, dosiadanie (powożenie) koni lub pełnienie funkcji sędziego wyścigowego, licencji na trenowanie koni można udzielić dopiero po wykonaniu kary” (to cytat z ustawy o regulaminie wyścigów konnych). Istotne w ocenie sądu jest zatem użycie sformułowania „można udzielić”, a nie np. „można wydać”, co oznacza, że dotyczy ono uprawnienia, a nie jedynie licencji jako dokumentu. Skoro zatem licencji można udzielić dopiero po wykonaniu kary, to bez wątpienia jej zawieszenie może wykraczać poza okres na jaki została udzielona.

No i bądź mądry, która z dwóch wykładni jest prawidłowa? Która powinna obowiązywać w przyszłości? Mam na myśli zwłaszcza członków komisji technicznych, którzy mogą znaleźć się w sytuacji, kiedy pod koniec sezonu wyścigowego będą musieli rozpatrywać sprawę poważnego złamania przepisów przez trenera, bądź dżokeja. Jaki powinni wydać werdykt? Czy kara zawieszenia licencji może „przechodzić” na następny rok kalendarzowy, czy też nie? Według jednego sędziego może, według innego (z tego samego sądu) – nie może. Najlepiej, by kwestie te zostały doprecyzowane w regulaminie dyscyplinarnym, ale to oznaczałoby zmiany w ustawie o wyścigach konnych, a to z kolei jest procesem długotrwałym.

Ale to nie koniec batalii sądowych związanych z opisanymi przypadkami obu trenerów. A właściwie jednego – Roberta Świątka. Trener ten pozwał mnie bowiem do sądu oskarżając o zniesławienie. Chodzi o słowa, jakich użyłem w końcowym fragmencie wspomnianego tekstu „Kobalt a wrocławscy trenerzy”. Chodzi o to, że nazwałem go oszustem. No cóż, nie wypieram się tych słów i nie zamierzam za nie przepraszać. Otrzymałem propozycję stawienia się na rozprawie pojednawczej, ale z niej nie skorzystałem. A co moich słów… Trener zostaje skazany prawomocnym wyrokiem sądu, który oddala jego zażalenie podkreślając „szkodliwość tego czynu”. Czynem tym jest stosowanie dopingu. Ktoś, kto stosuje doping, chce w nieuczciwy sposób zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo w rywalizacji sportowej. Jednym słowem, oszukuje rywali, widzów, sędziów, nas wszystkich. A ten, kto oszukuje jest oszustem. Jestem bardzo ciekawy przebiegu tego procesu i oczywiście nie omieszkam poinformować opinii publicznej o tym, jak się zakończy.

Okazuje się, że trener Światek pozwał nie tylko mnie, ale także Polski Klub Wyścigów Konnych. Za co? Skarży tę instytucję o odszkodowanie za „utracone zarobki”, kiedy to miał zawieszoną licencję w roku 2019 (sędzia uznała, że nie powinno to mieć miejsca). Nie chce też zapłacić orzeczonej przez sąd kary 6000 zł, która powinna być wpłacona na rzecz PKWK. Jak napisał w odpowiedzi na monit PKWK w tej sprawie – owe 6000 zł PKWK odpisze sobie od odszkodowania, jakie klub będzie musiał – zdaniem Roberta Światka – mu wypłacić.

Marek Szewczyk

(Autor przez 21 lat pracował jako dziennikarz w „Koniu Polskim”, z czego przez 14 lat jako redaktor naczelny. W tzw. międzyczasie przez 12 lat był zatrudniony w redakcji sportowej TVP).

 

OD REDAKCJI: Całe szczęście, że są jeszcze w środowisku wyścigowym osoby pokroju red. Marka Szewczyka – uczciwe, bezkompromisowe i odważne. Doping w sporcie, a wyścigi konne są dyscypliną sportową, to plaga naszych czasów, dlatego patologia ta powinna być wypalana rozżarzonym żelazem. Stosowanie dopingu to jedno wielkie oszustwo mające na celu ogranie konkurencji w sposób nieuczciwy. Teza ta nie podlega dyskusji. Dlatego każdy, kto dopuszcza się tego ohydnego czynu, jest w moich oczach oszustem. Bez względu na to, czy mamy do czynienia ze słynną na cały świat i obdarzoną fantastycznym talentem amerykańską sprinterką Marion Jones, czy też z nieznanym i średnio utalentowanym polskim trenerem od koni wyścigowych Robertem Świątkiem. Redakcja TVP Sport w taki sposób skomentowała "wyczyny" gwiazdy rodem z USA: "Obdarzona niesamowitym talentem amerykańska lekkoatletka okazała się niestety oszustką". Słynna Marion nie pozwała polskiej telewizji za zniesławienie, a wręcz przeciwnie - publicznie ukorzyła się na ekranie tonąc we łzach. Natomiast nieznany światowej, a nawet rodzimej publiczności Świątek, mimo niekorzystnego dla niego wyroku sądu nie zamierza nikogo przepraszać, a wręcz przeciwnie – pozywa dziennikarza za pisanie prawdy.

A prawda jest taka, że Robert Świątek zapisał do ubiegłorocznej nagrody Iwna, jednej z najważniejszych gonitw dla trzyletnich folblutów, trenowanego przez siebie we Wrocławiu ogiera King Arcibala. Koń występował w roli autsajdera, ponieważ dotychczas jego największym osiągnięciem była wygrana grupowej gonitwy na prowincjonalnym torze Partynice. W starciu z takimi asami polskiego turfu jak Fabulous Las Vegas, Xawery, Cape Ducato, czy Medrock nie dawano mu żadnych szans. Tymczasem przybysz z Wrocławia dostał nagle "piątej nogi" i wywalczył trzecie miejsce ulegając ogierowi Medrock tylko o szyję i krótko przegrywając z przyszłym derbistą Fabulousem Las Vegas. Kontrola antydopingowa wykryła po wyścigu ponad 70-krotne przekroczenie norm kobaltu w organizmie King Arcibala i został on zdyskwalifikowany.

Świątka uwolniono od zarzutu świadomego podania koniowi dopingu, kierując się zasadą domniemania niewinności. Jednak ogier był ewidentnie "naszprycowany". Dopuszczono się oszustwa na graczach, którzy słusznie nie liczyli wrocławskiego słabeusza w tak mocnej stawce. W tej sytuacji Świątek powinien przeprosić wyścigowe środowisko za karygodny incydent. Zamiast tego zdecydował się zaatakować dziennikarza. Na marginesie: kobalt może wpływać na znaczne zwiększenie wydolności konia wyścigowego, zwiększona podaż kobaltu pobudza wykorzystanie glukozy i poprawia wykorzystanie tlenu oraz produkcję energii. Jednym słowem, działa podobnie jak erytropoetyna (EPO).

Uzupełnię tekst red. Szewczyka o szczegóły dotyczące wyników koni ze stajni Wiesława Kryszyłowicza, którym podano kobalt. I tak "naszprycowany" tym chemicznym pierwiastkiem trenowany we Wrocławiu ogier Rammas Al Khalediah wygrał w dniu 28 lipca 2018 r. na Służewcu nagrodę Figaro bijąc bardzo dobre konie, m. in. Shahad Athbah i Burkana Al Khalediaha. Czy wygrałby tę ważną (kat. B) gonitwę, gdyby nie otrzymał "wsparcia" w postaci kobaltu? Wątpliwe. Wrocławski ogier Octobermen, nazywany na Służewcu "łachem", dostaje w dniu 11 sierpnia skrzydeł i po walce niespodziewanie zajmuje drugie miejsce bijąc m. in. rzetelną Pianissimę. Na Służewcu zaskoczenie, bo wrocławski "łach" był dopiero piątą grą w totalizatorze pojedynczym (39,50 zł). Jego drugie miejsce potraktowano jako klasyczny "fuks", który dosyć często ma miejsce w gonitwach handicapowych. Po niewczasie okazało się, że nie był to żaden "fuks", tylko kobalt w organizmie ogiera.

W dniu 12 sierpnia przywieziona z Wrocławia arabska klacz Basalah Al Khalediah, dosiadana przez amazonkę, wygrywa na Służewcu dowolnie o 8 długości bieg na 1800 m od bardzo dobrego Inextremo pod czempionem toru Szczepanem Mazurem. Widzowie nie wiedzą, że klacz poza kobaltem ma we krwi inny niedozwolony środek – clenbuterol. Dwa tygodnie później ta sama klacz pod tą samą amazonką ponownie dowolnie wygrywa wyścig na 1600 m bijąc mocnego Lazooma Al Khalediaha i niewiele gorszego od niego Mohacza. I znów służewieckie trybuny nie wiedzą, że klacz była "szprycowana", co później wykryła kontrola antydopingowa i Basalah została dwukrotnie zdyskwalifikowana. Po sezonie właściciele klaczy przenieśli ją na Służewiec. Kobalt musiał jednak negatywnie wpłynąć na zdrowie konia, bowiem w dwóch pierwszych startach w tym roku Basalah nie potrafiła wygrać gonitwy w III grupie. Wygrała dopiero w trzecim starcie w bardzo dobrym czasie.

Siermiężne Partynice chcą świecić w stolicy jaskrawym blaskiem i zdarzało się, że trenowane tam konie faktycznie na Służewcu świeciły. Dzisiaj wiemy, że część wygranych gonitw to wynik oszustwa, jakim jest podawanie koniom substancji niedozwolonych. Kierownictwo toru Partynice histerycznie reaguje na każdą, nawet popartą faktami krytykę. Dyrektora toru widywano na torach wyścigowych od Dubaju, poprzez Mediolan, po Paryż. Kiedy zadałem pytanie, ile dyrektorskie wyjazdy kosztowały, odpowiedziano mi, siląc się na sarkazm, że w 2018 r. było to około 11 tys. złotych. Już chciałem słać do pana dyrektora uprzejmą prośbę, by sprzedał mi patent na tak tanie podróżowanie po świecie, ale szybko pojąłem, że posłużono się fortelem. Sprytnie podano mi koszty delegacji, a nie koszty rzeczywiste.

Jestem osobnikiem bywałym w świecie i wiem, że za 11 tys. złotych rocznie, owszem, można odwiedzić wyżej wymienione miasta oraz wiele innych, w których dyrektor bywał, a których ja nie mogę wymienić z braku miejsca w tej publikacji, jak również korzystać z gościnności tamtejszych hoteli, ale tylko wtedy, kiedy jest się udziałowcem w linii lotniczej i sieci hoteli. Tylko w takim przypadku otrzymuje się bowiem potężne zniżki na bilety lotnicze oraz na pobyty w eleganckich zachodnich hotelach. Być może dyrektor Partynic posiada ciche udziały na przykład we Fly Emirates i sieci Ritz, skoro może rozbijać się po świecie za przysłowiowe grosze? Któż to wie?

Po zadaniu niewygodnych pytań w trybie ustawy Prawo Prasowe dyrektor toru na Partynicach próbował w akcie odwetu uprawiać ze mną szermierkę słowną, starając się być przezabawny, bardzo dowcipny i mocno uszczypliwy. Wyszło po chamsku. Pisał o mnie w trzeciej osobie nie wymieniając nazwiska ("ten pan"). Uśmiałem się do łez, bo ta prostacka forma debaty jest tak komiczna, że po prostu rozbraja. Jednocześnie szef Partynic nalegał na polemikę na łamach "osiedlowej gazetki", jak raczył określić "Passę". Zignorowałem zaproszenie. Może kiedyś, kiedy nauczy się zasad kindersztuby. A na marginesie: nasza "osiedlowa gazetka", wydawana od 20 lat w sercu stolicy państwa w kilkudziesięciotysięcznym nakładzie, to nie przydrożny WC, który jest dostępny dla każdego, kto ma w sobie żółć do wydalenia.

Pozujący podczas ostatnich Derby na Służewcu na arystokratę dyrektor Partynic powinien trzymać klasę, wedle obowiązującej w wyższych sferach zasady "Noblesse oblige". Ktoś, kto paraduje w publicznym miejscu z laską ze srebrną gałką, we fraku, cylindrze, sztuczkowych spodniach i w czarnych lakierkach, chce chyba pokazać motłochowi, że jest arystokratą. Bo w jakim innym celu nakładałby na siebie przyodziewek, którego używa się jedynie w najwyższych sferach i w określonych okolicznościach? Czy zatem Wielmożny Pan nie wie, że w arystokratycznym światku agresywne komentarze i silące się na oryginalność prostackie wycieczki słowne nie są tolerowane? Prostactwo leży na przeciwnym biegunie wobec arystokracji, dlatego postać we fraku i cylindrze narzucającą w listownej debacie styl rodem z głębokiej prowincji, aby tylko obrazić adresata, można odbierać jako dobrze zamaskowanego prostaka i ewentualnej zmianie wizerunku na lepszy nie pomoże nawet laska z platyny wyłożona brylantami.

Co do pozwu przeciwko red. Markowi Szewczykowi, to nie powinien się nim specjalnie przejmować. Zalecam powołanie się w sądzie na wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu wydany pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Trybunał przyznał wówczas rację Peterowi Oberschlickowi, wydawcy austriackiego tygodnika „Profil”, którego dziennikarz nazwał na łamach swojej gazety idiotą Jörga Haidera, lidera nacjonalistycznej Partii Wolności. W Strasburgu sędziowie orzekli, że określenie "idiota" jest polemiczne i może być obraźliwe, ale w przypadku dziennikarza "Profilu" słowa "idiota" nie można traktować jako osobistego ataku, gdyż dziennikarz wskazał obiektywne racje posłużenia się nim w odpowiedzi na prowokacyjne wystąpienie Haidera.

Posiadam sądowe doświadczenie, ponieważ pozywano mnie o zniesławienie, bądź naruszenie dóbr osobistych już 13 razy. Ostatnia próbowała skruszyć mnie w ten sposób była prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz - Waltz. Nie przegrałem żadnego z tych procesów i nie zapłaciłem powodom nawet jednego grosza. Mam przekonanie, że w przypadku Roberta Świątka red. Marek Szewczyk był uprawniony do polemicznego użycia wobec niego słowa "oszust", ponieważ w wydanym wyroku sąd potwierdził aż 70-krotne przekroczenie normy u konia King Arcibal, zaś sam Świątek nie potrafił wyjaśnić, skąd u trenowanego przez niego ogiera aż tak duże stężenie niedozwolonych substancji. Nie przyznał się także do błędu i nie okazał skruchy czy nawet ubolewania, dając tym samym środowisku wyścigowemu "zielone światło" do polemiki, domysłów, krytycznych komentarzy, a nawet do uprawiania spiskowych teorii. Tak więc Świątek na własne życzenie wywołał publiczną debatę, której sam padł ofiarą. Moim zdaniem, red. Marek Szewczyk działał w obronie prawdy oraz publicznego interesu i nie powinien ponieść za to odpowiedzialności.

I na koniec. Robert Świątek ,odmawiając zapłacenia na rzecz Polskiego Klubu Wyścigów Konnych zasądzonych przez sąd 6 tysięcy złotych i w sposób ekwilibrystyczny argumentując, że "odpisze je sobie od odszkodowania, jakie klub będzie musiał mu wypłacić", stawia się ponad prawem. W całym cywilizowanym świecie obowiązuje bowiem żelazna zasada, że wyroki niezawisłych sądów należy respektować i wykonywać. Poza tym pan Świątek już dzisiaj wie z góry, na długo przed wyrokiem sądu, że PKWK będzie MUSIAŁ wypłacić mu odszkodowanie za rzekomo utracone zarobki. Cóż, we Wrocławiu pojawiła się nowożytna Kasandra, tyle że bez Palladiona w dłoniach, za to ze stajenną słomą w butach.

Tadeusz Porębski

Wróć