Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kogo dziś wzrusza problem ratusza?

04-04-2018 21:39 | Autor: Maciej Petruczenko
Przez wiele tygodni będziemy serwować Czytelnikom opowieści doktora Lecha Królikowskiego o ratuszach Warszawy, nie zabraknie więc okazji do pogwarzenia o warszawskim samorządzie. Gdy przed wiekami wyłoniła się pierwsza siedziba władz miasta (Kamienica Wójtowska), liczba ludności, zamieszkującej „Warszowę” względnie „Warszewę” była tak mała, że mogłaby nas dziś jedynie rozśmieszyć. A nikomu nie przyszłoby wtedy do głowy, że za parę stuleci w warszawskim ratuszu będzie pracować aż 22 000 urzędników...

Wedle niezbyt precyzyjnych informacji, miasto powstało w swojej pierwszej odsłonie (na prawie chełmińskim) około 1300 roku, nie ma jednak nawet śladu po dokumencie lokacyjnym. Założycielami Warszawy byli bogaci kupcy z Torunia, a toruńska rada miejska pozostawała przed długi czas sądem wyższym mazowieckiego grodu. Nie dziwmy się zatem, że tradycja poniekąd się utrzymała, bo i teraz Toruń – choć półoficjalnie – dyktuje Warszawie, a nawet całej Polsce, warunki, zaś najprominentniejsi politycy Rzeczypospolitej pielgrzymują do toruńskiego dyktatora na klęczkach.

Wielkim przełomem historycznym było w 1413 przeniesienie przez Janusza I Starszego stolicy Księstwa Mazowieckiego z Czerska do Warszawy, która jeszcze sto lat później nie miała nawet 5000 mieszkańców. Ursynowianie mogą być dumni, pamiętając, że w tamtych czasach dzisiejsza ulica Nowoursynowska była podstawowym szlakiem, którym kierowano się na Czersk. W 1529, gdy już Mazowsze zostało przyłączone do Korony, Warszawa zyskała rangę stolicy województwa mazowieckiego. Nikt jeszcze wtedy nie przewidywał, że pod koniec drugiej dekady XXI wieku wojewodą mazowieckim zostanie Zdzisław Sipiera, który bodaj w największym stopniu potrafi wprowadzać w życie znane ludowe porzekadło: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!” i pokazuje prezydentce Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz, że wbrew pozorom nie jest ona najważniejsza w mieście, skoro w najbardziej jego prestiżowym punkcie (plac Piłsudskiego) nie ma nic do powiedzenia. Gdy bowiem usiłuje coś tam zarządzić, wystraszeni pracownicy ratusza szepcą jej dyskretnie na ucho: „Cicho, bo przyjdzie Zdzicho...”

Pani prezydent sama teraz przekonuje się, co to znaczy nieszanowanie zasad samorządu terytorialnego, na które dotychczas zanadto nie zwracała uwagi, faktycznie ubezwłasnowolniając burmistrzów dzielnic. No cóż, wciąż obowiązująca ustawa warszawska właśnie jej na to pozwala. Niegdysiejsi pionierzy samorządu nowej Polski (w tym wspomniany Lech Królikowski) mogą tylko westchnąć ze smutkiem, pamiętając czasy, gdy w tak zwanym wianuszku warszawskim Mokotów i Ursynów miały status samodzielnych gmin. W tamtym czasie ursynowskim ratuszem był prymitywny barak przy ul. Lanciego, ale władcze uprawnienia burmistrza i rady gminy były w porównaniu z dzisiejszymi imponujące. Z biegiem lat dzielnica dorobiła się pięknego, nowoczesnego ratusza przy al. KEN 61, tracąc jednak lwią część kompetencji administracyjnych. Można nawet powiedzieć, że stała się ptakiem uwięzionym w złotej klatce.

Na szczęście – akurat współpraca pomiędzy obecnym burmistrzem Ursynowa a Hanną Gronkiewicz-Waltz układa się bardzo dobrze, więc dzielnica braku wystarczającej samodzielności zanadto nie odczuwa.

Co do budynków ratuszowych we współczesnej Warszawie, wypada stwierdzić, że w wielu miejscach są to udane projekty architektoniczne. Tylko że bardziej niż architektura – mieszkańców dzielnic obchodziła zawsze terminowość oraz koszty wznoszenia tych budowli. Szczególnym przykładem braku gospodarności był pierwszy projekt ratusza w Wilanowie, gdzie w formule partnerstwa publiczno-prywatnego dopuszczono do inwestycji tureckiego wydrwigrosza. Okazało się, że w tej spółce więcej było prywaty niż publicznego interesu. W efekcie przez kilkanaście lat mieliśmy ratusz-widmo, a pilotujący inwestycję burmistrz – o ile dobrze pamiętam – został w pewnym momencie aresztowany.

Na Ursynowie największym problemem był wybór lokalizacji ratusza. Nim w końcu zdecydowano się na budowę przy al. KEN 61, dużo mówiło się zmieszczeniu ursynowskich urzędników w Galerii Ursynów u zbiegu al. KEN i Belgradzkiej, gdzie jednak władze dzielnicy nie miałyby samodzielnej siedziby.

W ostatnim czasie na tapecie jest budowa ratusza dla Mokotowa, bo jej władze gnieżdżą się w starej siedzibie przy Rakowieckiej i w kilku innych miejscach. Nowy ratusz ma stanąć w rejonie Puławskiej i Merliniego obok sportowego kompleksu Warszawianki – najpóźniej w 2020 roku, ale już teraz mówi się, że będzie to budynek za mały. Na razie – jak przyznają sami urzędnicy – trwa gehenna mokotowskich interesantów, skazanych na dyskomfort, jakim jest tłoczenie się w ciasnych, ciemnych i wiecznie zatłoczonych poczekalniach budynków z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Aż wstyd powiedzieć, że Mokotów to największa dzielnica i chyba też największe nieporozumienie Warszawy. Wystarczy wskazać tzw. Mordor, czyli zagłębie biurowe na Służewcu w rejonie Domaniewskiej i Postępu. Wielkorządcy stolicy pobili tam wszelkie rekordy bezsensu, ale cierpią nie urzędnicy z pl. Bankowego, tylko pracownicy ulokowanych tam firm, a przede wszystkim okoliczni mieszkańcy.

Na koniec powiem wreszcie, że jeśli komukolwiek w Warszawie potrzebny jest nowy ratusz, to na pewno władzom miasta, których biura zlokalizowane są przecież w 28 różnych miejscach, a na dodatek właścicielem znaczącej powierzchni kwatery głównej stołecznej administracji przy pl. Bankowym jest wojewoda mazowiecki, ostatnio nader często przypominający zestresowanej pani prezydent, że jest ona tam li tylko na łaskawym chlebie. Czas mieć już więc własny dach nad głową.

Wróć