Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kogo drąży syndrom ciąży?

03-11-2021 20:44 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeszcze nie zdążyliśmy zapomnieć o zaserwowanej Polakom na ponad 40 lat „dyktaturze proletariatu”, będącej w rzeczywistości dyktaturą politruków – a już mamy powrót tego zjawiska w podobnym zawoalowaniu. Słowo „proletariat” zostało dziś chytrze zastąpione cokolwiek abstrakcyjnym pojęciem „suweren” i niby w jego imieniu mała grupa trzymająca władzę robi sobie co chce. Może najbardziej widocznym tego przejawem jest żonglowanie w rządzie resortami, które tworzy się lub likwiduje w zależności od tego, kogo chce się uczynić ministrem albo z takiego stanowiska wysiudać. Ktoś słusznie zwrócił uwagę, że nazw co chwila powoływanych, łączonych lub rozdzielanych ministerstw – nawet sam premier Mateusz Morawiecki nie jest w stanie pamiętać.

Pamięta on natomiast na pewno, którą partię nowy minister reprezentuje, bo od tego zależy polityczna trwałość trzymającej Polskę w żelaznym uścisku Zjednoczonej Prawicy. Tworzące ją ugrupowania – tak po prawdzie – bardziej niż ze sobą nawzajem – jednoczą się raczej z zapewniającym im ideologiczne wsparcie Kościołem. A czasem nawet radośnie z nim tańczą, trzymając się za rączki jak przedszkolaki. W razie zagrożenia większości sejmowej nietrudno sięgnąć po posłów „obrotowych”, którzy w zamian za jakieś dające przypływ gotówki awanse gotowi w każdej chwili zmienić ugrupowanie, a tym bardziej poglądy.

Podobnie jak agendy władzy wykonawczej – wywraca się do góry nogami wymiar sprawiedliwości, czyniąc rewolucję organizacyjną i personalną. Generalnie biorąc, powraca znana w latach sześćdziesiątych zasada: „kto nie z Mieciem, tego zmieciem”. W rymowance tej podkreślano, że komu z ministrem spraw wewnętrznych Mieczysławem Moczarem (właściwie Mykołą Demko) nie po drodze, ten musi znaleźć się na wylocie. Obecne reformy to – wypisz, wymaluj – odrestaurowanie skompromitowanego do cna w czasach PRL systemu politycznej nomenklatury, którą w wojsku znakomicie ujmowało powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera.

Dziś hunwejbini w Ministerstwie Sprawiedliwości wywracają do góry nogami sądy i prokuraturę, a na dodatek jawnie przeciwstawiają się Unii Europejskiej, lekceważąc podpisane przez państwo traktaty. Takie działanie jest coraz wyraźniejszym dążeniem do wyprowadzenia nas z unijnej wspólnoty, dzięki której Polska zmieniła się na lepsze jak jeszcze nigdy w dotychczasowej historii. „Reformatorzy” mają jednak to za nic. Sprzyjający obecnym decydentom Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej, będącej „odkryciem towarzyskim” prezesa Polski – dokonał również własnego odkrycia, dostrzegając niezgodność niektórych norm Unii z naszą Konstytucją. W ślad za tym premier Mateusz Morawiecki opieprzył Unię jak burą sukę w obecności kompletu eurodeputowanych, wzbudzając efekt określany kiedyś mianem: „i straszno, i smieszno”.

W kontekście wielu bulwersujących posunięć prawnych obecnej władzy zapomniano o jeszcze jednym orzeczeniu TK – z października 2020, gdy dla odmiany jego sędziowie doszukali się niezgodności z Konstytucją norm ustawy z 1993 roku o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Gremium kierowane przez prezes Przyłębską orzekło uczenie, iż „legalizacja zabiegu przerwania ciąży, w przypadku gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu, nie znajduje konstytucyjnego uzasadnienia i nie spełnia wymogów przydatności, konieczności oraz proporcjonalności sensu stricto”. W praktyce owo orzeczenie wykluczyło zabieg aborcji nawet w sytuacji, gdy próba utrzymywania ciąży do końca skazuje matkę na niewyobrażalne cierpienia (często w skali wielu lat), a nawet na utratę przez nią życia.

Ogólnopolski strajk kobiet, jaki wybuchł w reakcji na interpretację opublikowaną przez Trybunał, nie złamał oporu fanatyków. W efekcie blady strach padł na ginekologów w całej Polsce. Już same badania prenatalne są wyraźnie hamowane, zaczęło dochodzić do wielu tragedii przy komplikacjach ciążowych, a ostatnio zwlekanie z właściwą interwencją lekarzy doprowadziło (najprawdopodobniej) do śmierci pacjentki szpitala w Pszczynie. Żeby sami lekarze nie podnosili buntu, grozi im się teraz uchwaleniem ustawy przewidującej kary do 25 lat więzienia za naruszenie przepisów antyaborcyjnych. Nic dziwnego, że kobiety, zwłaszcza młode, znowu protestują, skoro w Polsce – jak słusznie zauważono – czas cofa się nie tylko godzinę wstecz, lecz o całe wieki. Światłym lekarzom tym łatwiej przyjdzie zdecydować się na wyjazd za granicę.

Co ma wobec tego myśleć przeciętny obywatel RP, który pamięta chociażby, jak prezydent Warszawy, skądinąd gorliwa katoliczka Hanna Gronkiewicz-Waltz zdymisjonowała w 2014 roku prof. Bogdana Chazana z funkcji dyrektora mokotowskiego Szpitala Św. Rodziny przy ul. Madalińskiego – za odmowę aborcji płodu, który nie miał części mózgu. Przed dokonaniem takiego zabiegu powstrzymywała profesora jego „klauzula sumienia”, choć to samo sumienie pozwalało mu ponoć w latach wcześniejszych na dokonywanie mnóstwa skrobanek. No cóż, nigdy nie jest za późno, żeby zostać świętym mężem, wznoszącym oczy ku niebu. Zwłaszcza wtedy, gdy się hołduje moralności koniunkturalnej... A los kobiet widocznie nie ma znaczenia dla wszystkich świętych mężów, którzy również w obrębie Kościoła zwykli traktować kobiety po macoszemu. Dużo łatwiej przychodziło tym świętoszkom chędożyć ministrantów albo ukrywać przypadki pedofilii uduchowionych zboczeńców. Dobrze chociaż, że papież Franciszek zafundował im wreszcie paternoster...

Wróć