Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kiedy warszawiacy mają przes...ne

31-07-2019 21:32 | Autor: Maciej Petruczenko
Chociaż specjaliści mass mediów doradzają, żeby poważne środki masowego, a także musowego przekazu – nawet jeśli to okres ogórkowy – nie poruszały gównianych tematów, to jednak poważna przecież „Gazeta Wyborcza” nie posłuchała tej rady i w swoim stołecznym dodatku zameldowała, że użytkownicy metra mają weekendowymi wieczorami i nocami poważny kłopot, ponieważ już od 22.00 w metrze zamykane są toalety. Następstwa tej defekacyjnej blokady są tak dramatyczne, że nie opisze się tego piórem podrzędnego dziennikarzyny, za jakiego akurat się uważam, jakkolwiek dobrze pamiętam, że za czasów PRL był taki dysponent uspołecznionych publikatorów, który pouczał, że d...pa jest od sr....nia, a dziennikarze od pisania.

W tamtych czasach akurat były tylko nieśmiały próby wystartowania z budową kolei podziemnej w Warszawie, zresztą całkowicie nieudane. W kolei naziemnej natomiast toalety po prostu wołały o pomstę do nieba, królował bowiem wszechobecny brud i smród. Nawet trudno było się temu dziwić, skoro liczba prywatnych środków transportu była zaledwie symboliczna, więc wszyscy się pchali do pociągów, a przy wsiadaniu do tychże w okresie wakacyjnym działy się po prostu dantejskie sceny. Ówczesne pokolenie Polaków, nawykłe do bycia wywożonym bydlęcymi wagonami na ciężkie roboty w Kazachstanie, Uzbekistanie lub na Syberię, tak bardzo się przeciw socjalistycznej władzy PRL nie buntowało, wiedząc, że w każdej chwili może trafić się gorsza. Wielu ludzi doświadczonych wojną pamiętało owe bydlęce wagony, w który potrzeby fizjologiczne załatwiało się po prostu do dziury w podłodze.

Dziś sytuacja i kultura bycia uległy radykalnej zmianie, mimo że dosyć popularnym miejscem defekacji pozostają np. okolice stadionu miejskiego przy Łazienkowskiej, tylko z przyzwyczajenia zwanego stadionem Legii – bo przecież obiekt nie jest własnością tego klubu. Co do toalet, to zawsze czuję tam obrzydzenie, wchodząc do restauracji obok sklepu z pamiątkami, bo w kibelkach wiecznie brudno. Nie wiem, czy po to miasto Warszawa dołożyło do budowy owego obiektu ponad 400 mln złotych, żeby restauracyjni goście mogli napawać się smrodem.

Przypomina mi to początki Stadionu Dziesięciolecia po drugiej stronie Wisły, oddanego do użytku w 1955 roku. Podobno dostojni prominenci władzy socjalistycznej mieli tam przy trybunie honorowej zaledwie jedno „oczko” sedesowe do dyspozycji, prosty lud zaś – do którego, chcąc, nie chcąc – i ja się musiałem zaliczać, chadzał się załatwiać w okolicznych krzakach. Co ciekawe, swojski zapach, do jakiego tamże nawykłem, udało mi się napotkać dopiero wiele lat później w wykwintnym Berlinie Zachodnim, gdy tuż przed startem do wielkiego biegu maratońskiego czterdzieści tysięcy biegaczy i biegaczek defekowało w przenośnych toaletach.

W sporcie to jednak rzecz normalna. W końcu kolarze uczestniczący w wyścigach szosowych muszą na długich etapach robić najzwyczajniej w świecie pod siebie, bo nie ma czasu na dyskretne udawanie się za potrzebą. Kiedyś jednego z czołowych szosowców jadących w Wyścigu Pokoju, zachował się tak, jakby był żywym egzemplarzem legendarnych żarówek firmy Osram i po jego gwałtownej defekacji na rowerze któryś nasz reprezentant miał całą twarz w odchodach poprzedzającego go cyklisty. Co ciekawe, jedna z młodych harcerek, czekających na kolarzy przy mecie z kocami, została poproszona o wycałowanie tego obryzganego kałem nieszczęśnika, któremu tak się spieszyło pod prysznic, że w końcu wygrał ów etap. Harcerka wycałowała zwycięzcę na oczach milionów telewidzów, ale chyba nie była za bardzo usatysfakcjonowana...

Kiedyś w lekkoatletycznej reprezentacji Polski występował bardzo dobry chodziarz, który – żeby się waliło lub paliło – w trakcie każdego marszu na 20 kilometrów musiał w pewnym momencie kucnąć i się wypróżnić. Kiedyś trafił mu się występ na tym dystansie, ale na zasadzie człapania w kółko po stadionie. I na własne oczy zobaczyłem wtedy, jak ten zawodnik schodzi w pewnym momencie do stadionowego tunelu, żeby czym prędzej się załatwić.

W Warszawie całkiem niedawno zdarzyła się historia o swoistej dramaturgii, bowiem jakiś starszy pan tak długo czekał w kolejce w banku, że zaszła u niego gwałtowna konieczność załatwienia grubszej potrzeby. Pracowni tej placówki za nic jednak nie chciały się zgodzić, żeby staruszek zrobi tam kupę w ich służbowej wygódce. Efekt był taki, że zdesperowany klient narobił w majtki.

W latach sześćdziesiątych Jacek Fedorowicz i Bogumił Kobiela prowadzili w TVP oparty na amerykańskiej formule program „Poznajmy się”, filmując zachowania ludzi, który odczuwali gwałtowną potrzebę wypróżnienia, a nie byli w stanie dostać się do toalety. Biedacy przestępowali z nogi na nogę, klnąc na czym świat stoi.

Wtedy akurat nie brakowało w stolicy Polski publicznych toalet, ale w pewnym momencie zapanowała moda na ich likwidowanie. Jako jedna z pierwszych toalet ulicznych straciła swoją pierwotną funkcję mała rotunda u zbiegu Świętokrzyskiej i Emilii Plater, nosząca niezbyt wyszukaną nazwę „szczalni”. No i w tym mało prestiżowym przybytku pijalnię wód dobrze zdezynfekowanych otworzył mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Władysław Komar. Gdy po zagraniu w filmie Romana Polańskiego „Piraci” Władek powróci do kraju, a w ślad za nim przybył z emigracji Polański, okazało się, że przyszło mu wypić wraz z Emmanuelle Seigner powitalnego szampana właśnie w owej szczalni, gdzie i ja miałem honor wznieść toast na cześć mistrza kina i jego francuskiej połowicy. Dziś knajpa w byłym ustępie to w Warszawie nie nowość. A władze chyba za bardzo zapominają o drugim, końcu łańcucha pokarmowego – o który to koniec też trzeba zadbać.

Wróć