Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kariera artystyczna od kulis

25-09-2019 21:41 | Autor: Mirosław Miroński
W poprzednim numerze publikowaliśmy pierwszą część rozmowy z Edwardem, Hulewiczem - ikoną i żywą legendą polskiej muzyki rozrywkowej. Od lat 60. jest stale obecny na estradach krajowych, jak też zagranicznych w tym za oceanem. Wciąż pozostaje aktywny zawodowo i społecznie, angażuje się w wydarzenia artystyczne, nagrywa płyty, śpiewa. Rozmowa z nim to nie tylko przyjemność, ale też porcja informacji poszerzających wiedzę o polskiej muzyce. Od lat mieszka na Ursynowie, tu też tworzy swoje kolejne projekty.

MIROSŁAW MIROŃSKI: Miał Pan okazję współpracować z wybitnymi kompozytorami i autorami tekstów m.in.: z Katarzyną Gärtner, Ernestem Bryllem, Antonim Kopfem, Andrzejem Kreczmarem, z Ryszardem Poznakowskim, Grażyną Orlińska, Jerzym Kleynym Jarosławem Kukulskim i wieloma innymi. Jak Pan wspomina tę współpracę?

EDWARD HULEWICZ: Po rozpadnięciu się kolejnego zespołu była pewna szamotanina, próba odnalezienia się w nowej sytuacji, kilka spektakularnych wydarzeń, jak choćby już solowy udział w prestiżowych koncertach radiowej audycji „Zgaduj Zgadula”, którą pasjonowała się cała Polska. Było to prawdziwą nobilitacja. Brały w niej udział wyłącznie największe gwiazdy. Tak więc, objazd wojewódzkich miast, transmisja radiowa i doborowe towarzystwo. Druga, to propozycja Polskich Nagrań nagrania mojej pierwszej płyty długogrającej. Zaliczałem się wtedy do grona tzw. „branych” artystów, czego dowodem był udział w kilku oficjalnych delegacjach państwowych do krajów zaprzyjaźnionych z okazji Dni Kultury Polskiej. Swoje artystyczne ambicje zaspokajałem współpracując od czasu do czasu z orkiestrami symfonicznymi Filharmonii paru miast wojewódzkich, które raz spróbowawszy, zaczęły zapraszać mnie coraz częściej do udziału w koncertach łączących muzykę poważną i rozrywkową.

Jak Pan sobie z tym radził?

To niebywała frajda czuć potężny i wspaniały aparat instrumentalny za sobą. To rozkosz śpiewania. Moja dobra passa trwała. Zgłosiła się do mnie Polska Kronika Filmowa. Zaproponowali mi nagranie czegoś w rodzaju teledysku z piosenką „Za zdrowie pań” do zaprezentowania go w Kronice Filmowej z okazji Dnia Kobiet. Byłem dumny jak paw i kupowałem bilety do różnych kin, nie po to, żeby oglądać filmy, ale wpaść po cichu jak już zgaszą światło i rozkoszować się oglądaniem zza kotary jak na wielkim ekranie kin śpiewam swoją piosenkę. Był wtedy taki obyczaj, że przez tydzień w kinach w całej Polsce prezentowano przed projekcją filmu aktualną kronikę. To było dla mnie nie lada przeżycie.

Po młodzieńczym okresie mojej fascynacji rockiem na pewnym etapie mojego życia uznałem, że najwyższy czas ustabilizować się muzycznie i zacząć koncertować jako niezależny solista. Miałem ustalona renomę, liczne znajomości i dobre relacje zawodowe z liczącymi się twórcami o których wspomina Pan w pytaniu. Nie widziałem więc przeszkód i trudności do zmiany mojego zawodowego statusu, tym bardziej, że propozycje ze strony twórców napływały nieustannie, a przysłowiowy telefon dzwonił bez przerwy...

Zmorą każdego artysty estradowego jest przypisywanie go do jakiegoś pojedynczego przeboju. Miał Pan w swojej karierze kilka niezwykle popularnych utworów. Wystarczy wspomnieć „Obietnice”, „Dwa złote warkocze”, „Za zdrowie pań”, „Hej, baby, baby”, „Serdeczne życzenia”. Publiczność kojarzy piosenkarza z jego hitami i domaga się wykonywania ich po raz kolejny i kolejny. Zamyka się przy tym na nowszy repertuar. Wiem, że Pan również zetknął się z tym zjawiskiem. Pamiętam jeden z Pana koncertów kilka lat temu, podczas którego publiczność domagała się dawnych przebojów. Jak Pan to odbiera?

Nie przywiązuję wagi do przypisywania mnie do jednego przeboju, bo na obecnym etapie mojego życia jestem pewny swojej sztuki. Wystarczy „zanurkować” do YouTube i przejrzeć spośród kilkuset klipów, nagrań fragmentów koncertów i teledysków moje dokonania, żeby wyrobić sobie opinię o mnie i moich piosenkach.

Nie narzekam na brak pracy, czy propozycji. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak marudzenie sfrustrowanego zgreda, ale myślę (i nie jestem w tym odosobniony), że dawniej na estradzie dominowała szczerość, autentyczna sztuka, która w konfrontacji z często trudną codziennością stwarzała jakąś magię. Artystę cieszy, że może dać widzom odrobinę radości, zapomnienia, oderwania się od codzienności, złudnego blichtru wielkiego świata, poza zasięgiem większości, lepszego, pełnego przepychu, beztroski i niczym nieskrępowanej swobody. Tak „czarujemy się” się wzajemnie, bo potrzebujemy w życiu tego niewinnego kłamstwa, złudy, że nie jest jeszcze tak zupełnie źle. Przysłowiowa fanka myśli zapewne: „Mam teraz dzieci, dom, rodzinę i jakoś leci. Czy trzeba czegoś więcej? A oni tam - na pewno: rozpusta, pijaństwo, hotele, od miasta do miasta. Czy to życie? Co prawda ładnie śpiewają, ale ileż można. Kiedyś się to skończy. I co? Zostanie żal, że się skończyło, że inni, młodzi zajmują ich miejsce, a do roli odepchniętego tak trudno się przyzwyczaić. Wykolejona psychika szuka zapomnienia w alkoholu, czasem w narkotykach.

To z pewnością Pana nie dotyczy. Przy takim pozytywnym nastawieniu do życia?

Ktoś, kto ogląda roztańczonego i rozśpiewanego piosenkarza na scenie nie wie, jaki jest poza nią. Podziwia jego głos, zgrabne ruchy, sylwetkę, młodość (z daleka, w reflektorach tak łatwo uzyskać i to złudzenie), klaszcze do taktu, cicho sobie podśpiewuje, domaga się bisów, krzyczy – brawo, bis! I idzie z tym zastrzykiem nadziei, pewności, że świat jest jednak piękny i dobry, że ma jeszcze przed sobą wiele do zrobienia i do przeżycia.

Dziś te wartości się zdewaluowały, z nastaniem u nas tej odmiany kapitalizmu jaki nazwałbym kapitalizmem trzeciego świata. Zmieniało się też postrzeganie kultury, która przemieniła się w show-biznes. Rozumiem przez to, że dla decydentów to wyłącznie kasa, wycisnąć z naiwnego adepta sztuki wokalnej maksymalnie ile się da i odrzucić go jak zużyty kapeć. Dla młodego człowieka oczarowanego blichtrem „American Dreams” to pęd do sławy, lepszego życia - wobec wiadomej mizerii przeciętnego zjadacza chleba w naszym kraju.

Po tylu latach występowania nauczył się Pan zapewne wszystkich tajników zachowania na scenie?

Dzięki wieloletniej praktyce dawkuję dramaturgię tak by rosła w trakcie koncertu, aby w finale widz poczuł nie tylko satysfakcję, ale i niedosyt. W moim repertuarze jest miejsce i na nostalgię w starych przebojach, jak i energię w najnowszych nagraniach. Potrafię więc zadowolić kilka pokoleń.

W 1977 roku wystąpił Pan w filmie „Wodzirej” Feliksa Falka, w którym zaśpiewał Pan piosenkę Jana Kantego Pawluśkiewicza do tekstu Jonasza Kofty, „Rytm Carnaval”. Czy nie kusiła Pana kariera filmowa?

Miałem wielkie plany zdawania do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. O tym krótko, bo krótki był to epizod w moim życiu. Pojechałem do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi niezbyt dobrze przygotowany, bo pojęcia nie miałem jak się należało do tego zabrać, bez jakiegokolwiek poparcia, protekcji, czy choćby rodzinnych koneksji, a to kierunek, na którym taka rzecz to podstawa. Ot, młody człowiek z małego miasteczka z pełną głową ideałów, w zderzeniu z brutalną rzeczywistością. Byłem wprawdzie obkuty z teorii, znałem teksty, ale to okazało się niewystarczające. Przed salą egzaminacyjną - tłumy elegancko ubranych młodych ludzi, seksowne pannice, wymakijażowane, pewne siebie, a ja... szkoda gadać. Wróciłem do domu na tarczy, choć, jak mi powiedziano, zdałem egzamin, ale z braku miejsc...

Skąd więc ten filmowy epizod?

Zaczęło się bardzo obiecująco. Zadzwoniła do mnie Wytwórnia Filmów Fabularnych, abym wystąpił w filmie. Miała to być niewielka rólka: gwiazda show-biznesu występuje na jakimś wielkim balu, śpiewa piosenkę, będącą aktualnym szlagierem i to wszystko. Piosenkę tę napisali zresztą wybitni twórcy Jan Kanty Pawluśkiewicz i Jonasz Kofta. Pytam o scenariusz. „Po co Panu scenariusz? Rola ogranicza się wyłącznie do Pańskich produkcji muzycznych, nie ma to nic wspólnego z akcją filmu. Po prostu będzie Pan takim – przepraszam za wyrażenie – elementem przyciągającym potencjalnych widzów”. Jeszcze parę komplementów o mojej atrakcyjności, popularności i dałem się namówić. Wszystko odbywało się w koszmarnym tempie. W ciągu jednego dnia, a właściwie nocy musiałem opanować cały materiał, późną nocą go nagrać, żeby rano już być na planie. Kręcono w Krakowie, w jakimś hotelu, gdzie wg scenariusza miał być bal. Miałem do dyspozycji wspaniały apartament, z którego niewiele korzystałem, bo noc spędziłem w studiu, nagrywając tę pieśń, a skoro świt trzeba było być na planie.

Ale sprostał Pan wyzwaniu…

Trzeba było być w gotowości przez cały dzień w tropikalnym (z powodu potężnych reflektorów) klimacie planu, w pełnej charakteryzacji, która bardzo szybko przemieniała się w nieokreślonej barwy breję na twarzy. Pracowici charakteryzatorzy co chwilę starali się to naprawić, dodając kolejną warstwę mazideł i pudru na twarz, w efekcie czego twarz traciła cechy charakteryzujące właściciela coraz bardziej przypominając oblicze cyrkowego klauna. Któraś już z kolei kawa i dziesiątki papierosów (wtedy jeszcze paliłem), powodowały drżączkę. Niczego wtedy nie chce się tak, jak tylko iść wreszcie i mieć w nosie ten kosmiczny bałagan. To czekanie urozmaicała jakaś absurdalna aura tego aktu twórczego – w powietrzu unoszą się muzy, przywoływane geniuszem aktorów, przepłaszane z kąta w kąt wrzaskami reżysera, oświetleniowców, kierownika produkcji, rekwizytora i całego szeregu pomniejszych speców od tej sztuki. Gdzieś pod wieczór przyszedł czas na mnie. Główny bohater grany przez Jerzego Stuhra, zapowiedział mnie jako główną gwiazdę wieczoru na balu.

Premiera filmu w kinach odbyła się z poślizgiem paru lat. Film okazał się dla władz „niebezpieczny” więc jako tzw. „półkownik”, leżakował na półce. Dziś jest filmem kultowym. To i kilka innych filmowych doświadczeń wystarczająco zniechęciło mnie do tej muzy.

Wspomniał Pan, że intensywnie pracuje społecznie w najbardziej prestiżowym dla środowiska muzycznego Związku Artystów Scen Polskich, którego jest Pan członkiem Zarządu Sekcji Estrady i Przewodniczącym kilku Komisji. Jak Pan znajduje czas i siłę na tego rodzaju działalność?

To niezwykle przyjemne zajęcie, bo na co dzień w ZASP-ie spotykam się z większością polskich gwiazd i z większością z nich się przyjaźnię. Jestem członkiem Zarządu Sekcji Estrady, przewodniczącym paru komisji i ta praca sprawia mi ogromną frajdę i satysfakcję. Jako przewodniczący Komisji Jubileuszowej koordynuję prace nad przygotowaniem corocznych uroczystości uhonorowania artystów obchodzących w danym roku swój artystyczny jubileusz. Te uroczystości mają wyjątkowy charakter, bo nagromadzenie w jednym miejscu gwiazd - jubilatów zdarza się często. Wymienię choćby parę nazwisk z niedawnego spotkania: Maria Koterbska, Irena Santor, Joanna Rawik, Stenia Kozłowska, Alibabki itd. Mamy taki zwyczaj, że każdego z jubilatów przedstawia i przybliża zebranym jego dorobek artystyczny, inna znana gwiazda. I tak w poprzednim roku to byli m. in. Halina Frąckowiak, Jerzy Połomski. Piszę scenariusze tych uroczystości i je prowadzę. Praktycznie wygląda to tak, że każdego z jubilatów zapraszamy na scenę, sadzamy na przygotowany, efektowny tron i „wypominamy” mu jego sukcesy, osiągnięcia, nagrody, odznaczenia. Obdarowujemy go czym chata bogata, a więc jakimś upominkiem, dyplomem honorowym i kwiatami. Jubilat, jeśli ma ochotę, może zaprezentować jakiś numer ze swojego repertuaru. Jest przy tym wiele radości, zabawy, sympatii, wzruszeń. Czy to lubię? Zdecydowanie tak. Spotykam się z kolegami z branży, udzielam się społecznie, jestem tam ceniony i szanowany.

Z jakimi problemami przychodzi się Panu mierzyć działając na rzecz ZASP-u?

Poza opisywanymi powyżej, są też sprawy trudne i przykre. Najsmutniejszym problemem jest bezrobocie i ubóstwo kolegów w naszym środowisku. Niezwykle niskie emerytury nie wystarczają na godne życie. Staramy się w miarę naszych możliwości pomagać, ale niestety możliwości związku w tym zakresie są niewielkie.

Generalnie to znak dzisiejszych czasów. Jesteśmy w okresie przemian ustrojowych, cierpi więc na tym nie tylko nasze pokolenie, ale i młodzi adepci sztuki, którzy głodni sukcesu wpadają w ręce różnego rodzaju spryciarzy od show-biznesu, aby na moment zaistnieć, a potem po łyknięciu tego bakcyla błąkać się gdzieś na obrzeżach sztuki.

O pana świetnym wyglądzie i kondycji krążą już legendy. Na forach internetowych nie brak też złośliwych komentarzy. Dowodzą one, że jest czego Panu zazdrościć. Czy ma Pan jakiś sposób na zachowanie tak znakomitej formy?

Najogólniej rzecz ujmując, artysta, jeśli traktuje swój zawód profesjonalnie, musi także dbać o swój wygląd. W moim przypadku działa tu bardziej intuicja niż drobiazgowo wykalkulowany wizerunek. W początkach, kiedy wszystkiego brakowało, nauczyłem się sobie radzić. Potrzeba jest matką wynalazków. Nauczyłem się szyć, by móc stworzyć efektowną kreację z niczego albo z byle czego. Procentowało to później, bo moje kreacje estradowe (zawsze projektowane i często przeze mnie szyte), były obiektem zazdrości w czasach, gdy na naszych półkach sklepowych brakowało „szałowych” fatałaszków. Nieliczni szczęśliwcy, którym udawało się wyjechać za granicę, stamtąd takowe przywozili. Dzięki tym moim strojom w pewnym okresie okrzyknięto mnie nawet najlepiej ubranym artystą w kraju.

Wieku nie ukrywam, bowiem w każdej encyklopedii muzycznej zadbano, by to zamieścić. Zresztą od dawna nie mam kompleksu na tym punkcie, a komentarzy na temat kondycji się nie boję, bo praca nad sobą, a także geny powodują, że jest całkiem nieźle. Co robię, by zachować młody wygląd? Niewiele, prócz codziennej porannej gimnastyki, dwa razy w tygodniu siłownia i basen, a co najważniejsze, nie jem mięsa.

O, to ciekawe…

Jestem teraz na takim etapie życia prywatnego i zawodowego, że praktycznie niczego nie muszę. Nie muszę o nic zabiegać, udowadniać, budować kariery, tworzyć układów, stosunków. Niczego. Dziś czuję się człowiekiem chyba najbardziej wolnym w swoim życiu. Bez presji, przymusu, czy jakiejkolwiek konieczności. Ci, którzy mając dobrą wolę, chcą znaleźć w moim dorobku jakieś pozytywne, znaczące wartości, z łatwością je znajdą. Na pewno znajdą pozycje, z których sam jestem dumny. Natomiast tych, którzy osądzają mnie bezrefleksyjnie, kierując się złą wolą, mam po prostu w nosie, żeby nie powiedzieć – znacznie niżej. Na szczęście mam bardzo szeroki krąg fanów nie tylko na forach społecznościowych, ale i w realu, co mnie cieszy i buduje

W tym roku obchodzi Pan okrągły jubileusz pracy artystycznej. Otrzymał Pan liczne dowody uznania. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego przysłał Panu gratulacje z tej okazji, a Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wręczył Panu jedno z najważniejszych polskich odznaczeń - Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Ministerstwo Kultury ponadto odznaczyło Pana prestiżowym srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (Brązowy ma Pan już od paru lat). Czy to zwieńczenie Pana kariery?

O przemijaniu mówi już samo życie i wszystko, co się na nie składa. Moje nieodłącznie związane jest z muzyką, a wiec z występami, imprezami i koncertami. Czuję, że mam jeszcze przed sobą wiele do zrobienia i do przeżycia. Nie mówmy więc o zakończeniu, nie prowokujmy losu, bo on, albo ktokolwiek nad tym wszystkim zawiaduje ma na ten temat ostatnie słowo.

Wróć