Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kamienie wciąż się toczą...

29-05-2018 22:24 | Autor: Tadeusz Porębski
We wtorek 22 maja późnym wieczorem wypełniony do ostatniego miejsca Stadion Olimpijski w Londynie oszalał. Na specjalnie przygotowaną ogromną scenę wkroczyło czterech facetów po siedemdziesiątce. Nie była to jednak wbrew pozorom Noc Muzeów czy kabarecik starszych gęgających panów, ale elektryzujący koncert rockowy, który światowe media już określiły jako muzyczne wydarzenie roku.

Ci czterej panowie to urodzony w 1941 r. perkusista Charlie Watts, dwóch rówieśników z 1943 r. – wokalista Mick Jagger i gitarzysta Keith Richards oraz najmłodszy z nich, 71-letni wirtuoz gitary Ronnie Wood. Wyszli na scenę, by zagrać drugi z kilkunastu spektakularnych koncertów, które zaplanowano w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Czechach oraz – uwaga! – także w Polsce! W niedzielę 8 lipca prawdopodobnie oszaleje także wypełniony po brzegi fanami z Polski i tej części Europy warszawski Stadion Narodowy. Mimo biletowej drożyzny (od 560 do prawie 2 tys. zł) chętnych nie brakowało. W kasach pozostały resztki na nie atrakcyjnych częściach widowni. Będzie to druga wizyta The Rolling Stones w Warszawie.

Absolutna bajka – tak skomentował londyński występ Stonesów korespondent radia RMF FM Bogdan Frymorgen, jedyny polski dziennikarz, który na żywo mógł wysłuchać kilkudziesięciu hitów w wykonaniu rockowej legendy. Jego zdaniem, Stonesi zasłużyli na fantastyczne recenzje. Świetna forma Jaggera i Richardsa plus cudowne wizualizacje na scenie dały widowisko niepowtarzalne. Koncerty 17 maja w Dublinie i 22 maja w Londynie to druga część tournée pod nazwą "Stones – No Filter" i kontynuacja cieszącej się wielką popularnością trasy, jaką Jagger i spółka odbyli w Europie jesienią 2017 roku.

Oglądając biegającego po scenie przez prawie dwie godziny 75–letniego, wywołującego skrajne emocje wśród widzów Micka Jaggera, człowiek zastanawia się z kim ma do czynienia. Z jakimś wirtualnym tworem, a może spłodzonym przez szatana nieśmiertelnym potworem? Wszak przeciętny 75-latek to schorowany i ledwo zipiący starzec. Mam na myśli przeciętnego faceta, bo, owszem, zdarzają się całkiem sprawni jeszcze, acz już ponad siedemdziesięcioletni mężczyźni, oglądający się za kobietami, uczęszczający na tańce i w ogóle, ale latać w tym wieku przez 120 minut jak wściekły po wielkiej scenie, wzbudzając entuzjazm wielotysięcznej widowni w różnym przedziale wiekowym, to się po prostu – jak mawia młode pokolenie – w pale nie mieści.

The Rolling Stones nie mają odpowiednika na rockowej scenie i nie będą mieli, bo tacy muzycy jak Jagger i Richards, liderzy zespołu oraz twórcy prawie wszystkich hitów tej kapeli – legendy, rodzą się mniej więcej raz na 100 lat. A może nawet rzadziej. Nasze pokolenie powinno być dumne, że właśnie ono mogło mieć na żywo do czynienia z tak niepowtarzalnym zjawiskiem jak Stonesi.

W związku ze zbliżającym się koncertem w Warszawie warto poświęcić w gazecie trochę miejsca gigantom rocka. Wszystko zaczęło się w marcu 1962 r. w Londynie, w pomieszczeniu na zapleczu piekarni szumnie nazywanym klubem jazzowym. Właśnie tam dwóch młodzieńców wysłuchało koncertu zespołu The Blues Incorporated, pierwszej w historii formacji bluesowej złożonej wyłącznie z białych muzyków. Młodzieńcami tymi byli Michael Philip Jagger i Keith Richards. Mieli wtedy po dziewiętnaście lat.

Słuchając koncertu, przyszli założyciele The Rolling Stones już się znali. Pierwszy kontakt miał miejsce w pociągu jadącym z Dartford do Londynu. Nawiązali rozmowę, ponieważ jeden z nich taszczył gitarę, drugi zaś niósł pod pachą plik winylowych płyt Muddy Watersa i Chucka Berry'ego. Wtedy w Anglii słuchało się „tradu”, czyli tradycyjnego nowoorleańskiego jazzu, ale powoli do Europy zaczął docierać blues oraz jego drapieżna miejska odmiana zwana urban–bluesem, którego prekursorami byli Muddy Waters i Howlin` Wolf. Stąd tylko krok do rhytm and bluesa i Bo Diddlya, Chucka Berry'ego oraz Fatsa Domino, którzy położyli podwaliny pod muzyczny nurt zwany rock-and-rollem.

Mike – dopiero po kilku latach przeflancowany na Micka – oraz Keith dobrze wiedzieli, że płynące z Ameryki "nowe" ma swoje korzenie w Delcie Missisipi. Keith po wysłuchaniu płyty Roberta Johnsona, już nie legendarnego, a mitycznego wręcz dzisiaj muzyka z Delty, kompletnie sfiksował na punkcie bluesa. To z 29 nagrań Johnsona, bo tylko tyle pozostawił po sobie przedwcześnie zmarły czarnoskóry artysta, uczył się Richards muzycznego feelingu. Przyszli Stonesi nie zdawali sobie wówczas sprawy, że bluesa mogą grać także biali. Dlatego po wysłuchaniu koncertu The Blues Incorporated opadły im szczęki. Wrażenie było tak wielkie, że postanowili założyć własną formację.

Rozpoczęły się poszukiwania. Mickowi i Keithowi bardzo podobał się dwa lata starszy od nich Charlie Watts grający na bębnach w zespole Alexisa Kornera, ale Charlie początkowo nie był zainteresowany ofertą młodych zapaleńców, ponieważ kochał jazz. Poza tym był cenionym projektantem graficznym, znanym strojnisiem, miał dobrą pracę, nosił krótkie włosy, a na perkusji grywał wyłącznie dla przyjemności. Jednak już po kilku miesiącach miał zmienić zdanie. Keith stawiał wysokie wymagania. Uporczywie szukał kogoś na podobieństwo Elmora Jamesa, genialnego czarnoskórego gitarzysty bluesowego, który wywarł ogromny wpływ na większość gwiazd rocka.

Któregoś dnia Alexis przedstawił bywalcom klubu niepozornego blondynka z długimi włosami: – Ten gość przyjechał aż z Cheltenham zagrać wam bluesa! No i blondynek zagrał. Keith oniemiał z zachwytu. – Człowieku, patrzę i widzę, k...wa, Elmora Jamesa – opowiadał po latach dziennikarzowi posługując się swoim charakterystycznym wulgarnym słownictwem. – Siedzi, przebiera paluchami... da,da,da,da… Mówię do Micka, ty, co jest, k...wa, grane? Przecież on rąbie bar slide… Bar slide guitar to niezwykle widowiskowa technika gry wywodząca się z Delty Missisipi.

Blondynkiem był Brian Jones, chłopak wyjątkowo uzdolniony muzycznie, o bardzo bogatym życiorysie. Był multiinstrumentalistą: grał na gitarze, fortepianie, harmonijce ustnej, mandolinie, organach, klawesynie, indyjskim sitarze, saksofonie, flecie, cytrze, oboju i klarnecie. Robił m. in. za konduktora i węglarza, a mimo że miał tylko 20 lat, był już tatusiem. Swoje przeznaczenie znalazł w klubie Alexisa Kornera. Niestety, nie pożył zbyt długo. W nocy z 2 na 3 lipca 1969 roku kompletnie naćpany utopił się w basenie na terenie własnej posiadłości. To właśnie on wymyślił nazwę The Rolling Stones.

Ostatnim problemem był brak basisty. Mick dał ogłoszenie w gazecie Melody Maker. Na przesłuchanie zgłosiło się wielu chętnych, ale tylko jeden przyniósł ze sobą własny wzmacniacz Vox Ac–30, który w owych czasach był nie byle jakim sprzętem. To zadecydowało, że Bill Wyman, a naprawdę William Perks, został przyjęty do zespołu. W styczniu 1963 roku Charlie Watts powiedział wreszcie „tak” i zasiadł za perkusją The Rolling Stones, a w kwietniu zespół dał pierwsze koncerty w nowym składzie w klubie Red Lion w Sutton.

Wybierając nazwę zespołu, nieboszczyk Brian Jones musiał doznać chwilowego objawienia. Nazwa The Rolling Stones prawdopodobnie wywodzi się od angielskiego przysłowia „A rolling stone gathers no moss”, co oznacza „Toczący się kamień nie obrasta mchem”. Faktycznie, Stonesi mchem nie obrastają. Muzycy The Rolling Stones koncertowali po całym świecie. Ich występ w warszawskiej Sali Kongresowej 13 kwietnia 1967 roku przeszedł do historii. PRL nie było bowiem stać na opłacenie muzycznego giganta w zachodniej walucie, więc zaproponowano Jaggerowi i spółce zapłatę w naturze, a konkretnie w... wódce. Ta udziwniona propozycja została, o dziwo, przyjęta. Stonesi zgodzili się zagrać w Warszawie za dwa wagony "Wyborowej", produkowanej wówczas na eksport.

Zespół grał na wszystkich kontynentach, zawsze przy pełnej widowni. W marcu 2016 r. dał koncert w Hawanie, który zgromadził... 1,2 miliona widzów. "Po tym wszystkim mogę już umierać. Zobaczyć na żywo Stonesów było moim ostatnim życzeniem" – powiedział po koncercie dziennikarzowi agencji Associated Press sześćdziesięciolatek Joaquin Ortiz, który przez trzy dni podróżował do Hawany pieszo i różnymi środkami transportu z oddalonego o setki kilometrów Santiago de Cuba.

Wróć