Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jeżeli już patrzeć z lotu ptaka...

10-05-2017 19:12 | Autor: Maciej Petruczenko
Mieszkańcy Warszawy w ogóle, a Ursynowa w szczególności mogą szeroko otworzyć oczy ze zdumienia. Otóż 9 maja w bardzo skromny sposób została uczczona pamięć 183 ofiar katastrofy Iła-62, do której doszło przed trzydziestoma laty. Jak wiadomo, na skutek potężnych awarii spowodowanych wadą materiałową jednego z elementów silnika pilotujący maszynę ursynowianin Zygmunt Pawlaczyk nie był w stanie doprowadzić jej do szczęśliwego lądowania na Okęciu i samolot rozbił się w Lesie Kabackim, niecałe 6 kilometrów od płyty lotniska.

Załoga iljuszyna wykazała pełny profesjonalizm, próbując do ostatniej sekundy lotu wykonywać racjonalne czynności. Kapitan Pawlaczyk nie krzyknął rozpaczliwie „kurwa!” chwilę przed upadkiem airlinera PLL LOT „Kościuszko”, lecz elegancko pożegnał się z załogą wieży operacyjnej słowami: „Dobranoc, do widzenia, cześć, giniemy...”.

Nic więc dziwnego, że zarówno władze, jak i mieszkańcy Ursynowa starają się w każdą rocznicę tragedii dowieść, że pamiętają o ofiarach owego niedokończonego rejsu Warszawa – Nowy Jork. Zresztą jedna z ulic w dzielnicy oraz pobliski skwer noszą imię pilota, który zrobił co mógł, żeby uratować i maszynę, i ludzi znajdujących się na pokładzie. Tym bardziej zadziwiające wydaje się w tym kontekście pompatyczne, nieporównywalne z cichą uroczystością w Lesie Kabackim czczenie pamięci ofiar upadku rządowego tupolewa pod Smoleńskiem (10 kwietnia 2010 roku).

O ile w miejscu katastrofy Iła-62 przyklękli po prostu przedstawiciele ursynowskiego ratusza i została odprawiona msza święta w intencji 183 osób, które w 1987 znalazły kres życia na Kabatach, o tyle dzień później z ogromną pompą, przy udziale najwyższych władz państwowych, czczono na Krakowskim Przedmieściu... 85. miesięcznicę dramatu smoleńskiego, do którego doszło akurat nie z powodu wady fabrycznej samolotu, ale z winy konkretnych decydentów, bezwstydnie godzących się od początku do końca ekspedycji na łamanie regulaminu lotów HEAD (lądowania na wojskowym złomowisku Siewiernyj nie wolno było nawet zaplanować), jak również zasad lotniczego ABC.

Żal wszystkich 96 osób, które zginęły pod Smoleńskiem, i nawet nie wypada tu wyróżniać prezydenta Lecha Kaczyńskiego jako inicjatora i szefa całej wyprawy. No bo któż, jak nie on, mając skądinąd najlepsze intencje, poprowadził ludzi na śmierć?  Lecąc do Smoleńska, chciał  jak najgodniej upamiętnić ofiary mordu katyńskiego, tymczasem o nich jakby zapomniano i nic, tylko gada się w kółko o nim jako o bohaterze. A to przecież całkowite odwrócenie proporcji. Sam Lech był nadzwyczaj porządnym człowiekiem i niewątpliwie należy mu się dobra pamięć, ale – na miły Bóg – czas już na opamiętanie. Jak długo bowiem mamy wynosić pod niebiosy naszą organizacyjną bylejakość i na dodatek stawiać w związku z tym pomniki, skoro wypadałoby raczej powiedzieć: ciszej nad tą trumną...I starczy.

Trudno zaprzeczyć, żeśmy się dorobili takiej narodowej tradycji, iż najbardziej lubimy czcić klęski i niepowodzenia. Żeby z tym zerwać prowadzę właśnie kampanię medialną, której celem jest pośmiertne uhonorowanie zdobywczyni pierwszego olimpijskiego złota dla Polski – Haliny Konopackiej – Orderem Orła Białego. Konopacka (urodzona w 1900, zmarła w 1989) wygrała w sporcie absolutnie wszystko, co było do wygrania, stała się też uosobieniem nowoczesnej Polki na miarę XX wieku. Ta mająca sylwetkę modelki (181 cm, 66 kg) dyskobolka, a także utalentowana poetka i dziennikarka, a przede wszystkim wielka patriotka odznaczyła się we wrześniu 1939 prawdziwie bohaterskim działaniem. Wzięła bowiem udział w ekspedycji ratującej największą część zapasu złota Banku Polskiego. Szefem przedsięwzięcia, mającego na celu uratowanie tego skarbu narodowego przed niemieckim najeźdźcą, był mąż Haliny – sławny piłsudczyk płk Ignacy Matuszewski, którego prochy sprowadzono niedawno ze Stanów Zjednoczonych do Polski. Złoto wywieziono miejskimi autobusami i ciężarówkami, a jeden z tych pojazdów poprowadziła osobiście (pod niemieckimi bombami) mistrzyni olimpijska z Amsterdamu (1928). Poprzez Rumunię, Morze Czarne, Bliski Wschód transport dotarł szczęśliwie do siedziby rządu emigracyjnego we Francji. Była akurat Konopacką osobą, która niczego nie przegrała i może dlatego przez wiele lat władze Rzeczypospolitej nawet nie pomyślały, by ją godnie uhonorować. Wyjątkiem stał się wspomniany prezydent Lech Kaczyński, który chciał przyznać pośmiertnie Halinie Order Orła Białego, ale gdy zginął pod Smoleńskiem, o sprawie zapomniano.

Na szczęście dochodzą mnie słuchy, że o przyznaniu tego najwyższego odznaczenia Konopackiej myśli już obecny prezydent Andrzej Duda. Może on więc zerwie ze zwyczajem honorowania wyłącznie tych narodowych bohaterów, którzy zginęli przy wykonywaniu obowiązków albo – mimo nadludzkich wysiłków – nie zdołali wypełnić swej misji. Pięknej pani Halinie akurat wszystko się w życiu udało i nie jest to chyba coś, co ma ją deprecjonować. Tak jak nie deprecjonuje kapitana Tadeusza Wrony to, że w 2011 potrafił posadzić na Okęciu Boeinga 767 bez wysuniętego podwozia i nie tylko uratował życie wszystkim pasażerom, ale i sam w tej trudnej sytuacji nie zginął.

A wracając do spraw ursynowskich, pozwolę sobie wyrazić wiarę, że gdzieś w czeluściach biurek stołecznego ratusza nie zginie sprawa budowy ulicy Rosnowskiego, czyli końcowego odcinka ważnego połączenia z Wilanowem. Burmistrzowi Ursynowa Robertowi Kempie ktoś rzucił kłody pod nogi, robiąc rwetes, że na tym odcinku okres lęgowy ma gniazdująca tam sójka i trzeba na kilka miesięcy wstrzymać prace. Wobec wagi wspomnianej inwestycji żywię nadzieję jej pomyślnego zakończenia i pozostaje mi tylko przywołać znane ptasie zawołanie ze stanu wojennego: nie pokona ORŁA WRONA.

Wróć