Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jaka Warszawa?

22-04-2020 21:34 | Autor: Prof. dr hab. Lech Królikowski
Przed laty, gdy byłem w Krakowie lub we Lwowie, dziwiłem się ich „miejskości”. Pod tym pojęciem rozumiem głównie układ ulic i sposób ich zabudowy oraz zagospodarowania szerokości ulicy. Jako warszawski patriota, nie chciałem przyjąć do wiadomości, że Kraków (Lwów) – przynajmniej w części centralnej – jest bardziej wielkomiejski od naszej stolicy.

Zastanawiałem się nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Przecież wymienione dwa miasta, od co najmniej stu lat, były i są znacznie mniejsze od Warszawy. Nasi patrioci natychmiast usprawiedliwiają stolicę jej historią. Niejednokrotne zniszczenia naszego miasta są prawdą, ale to nie cała prawda. Warszawa w XIX w., a więc w okresie, gdy kształtowały swoje oblicze wielkie miasta naszego kontynentu, była w rosyjskiej niewoli. Do I wojny światowej nie posiadała samorządu, co wyróżniało ją wśród miast Imperium Romanowów. O urbanistyce, architekturze i inżynierii Warszawy nie decydował samorząd i wybieralni prezydenci – tak, jak w również zniewolonej Galicji – ale carscy namiestnicy, a później generał-gubernatorzy warszawscy, podlegli im gubernatorzy cywilni oraz prezydenci miasta. Wszyscy wymienieni dostojnicy – prawie bez wyjątku – byli czynnymi, bądź emerytowanymi wyższymi oficerami carskiej armii. Byli bezpośrednio, bądź pośrednio nominowani przez cara, głównie za lojalność i zasługi wojenne. Ich umiejętności w zakresie administrowania nie miały żadnego znaczenia, nie mówiąc o biegłości w zakresie urbanistyki, budownictwa, gospodarki miejskiej itd. Jeżeli dołożymy do tego świadomą i realizowaną prawie przez sto lat politykę rosyjskich imperatorów, nakierowaną na maksymalną degradację byłej stolicy Rzeczypospolitej, zrozumiemy dlaczego masze miasto, chociaż bardziej ludne i bardziej rozległe, było przez lata mniej wielkomiejskie.

W okresie od 1815 r. (utworzenie Królestwa Polskiego) do 1915 r. (wycofanie się Rosjan z Warszawy) Królestwem Polskim, w tym także Warszawą, rządziło dziesięciu namiestników cara, a następnie, od 1874 r. (w miejsce namiestników) dwunastu generał-gubernatorów. W tej grupie było dwóch wielkich książąt (także w wysokich rangach wojskowych) oraz trzech marszałków. Pozostali byli generałami, za wyjątkiem jednego (Anton von Essen), który był prawnikiem. Wszyscy natomiast tzw. gubernatorzy cywilni guberni warszawskiej byli wyższymi oficerami, zazwyczaj w randze generała. Wśród dwunastu prezydentów Warszawy, połowa to carscy wojskowi na czele z popularnym w Warszawie generałem Sokratesem Starynkiewiczem. Władze rosyjskie przyjęły zasadę, że sprawdzeni i wierni oficerowie, powinni mieć zapewnioną spokojną starość, toteż praktycznie wszystkie wyższe stanowiska (nie tylko te eksponowane) w cywilnej administracji Królestwa Polskiego (także Warszawy) obsadzone były byłymi wojskowymi. W drugiej połowie XIX w. tylko mało istotne funkcje wykonawcze w rosyjskiej administracji mogli pełnić Polacy. Mówiąc o rosyjskim kierownictwie niemal całego życia w Królestwie Polskim, musimy pamiętać, że zdecydowana większość Rosjan wychowała się w głębi Imperium, toteż obraz świata wyniesiony z dzieciństwa i młodości, był punktem odniesienia i wzorem dla działań podejmowanych w Królestwie Polskim, a w tym także w Warszawie.

Tak więc nie Londyn, Paryż, Berlin, Wiedeń, czy Budapeszt były punktem odniesienia, a przysłowiowa Iwanowka nad Irtyszem. Niemiec – Malte Rolf, były profesor historii Europy Wschodniej na Uniwersytecie w Hanowerze, w wydanej przez Uniwersytet Warszawski książce „Rządy imperialne w Kraju Nadwiślańskim” (Warszawa 2016), na ten temat napisał, m. in.(s. 197):

„Horyzont doświadczeń i skala wartości urzędników przybyłych z Rosji była natomiast zupełnie inna. Dysponowali oni wewnątrzrosyjską perspektywą porównawczą i dlatego pozostawali głusi na skargi warszawskiego społeczeństwa. W zestawieniu bowiem z warunkami panującymi w miastach rosyjskich, Petersburga nie wyłączając, Warszawa prezentowała się jako ośrodek europejskiego postępu urbanistycznego”.

Synowie rosyjskiej elity służący w pułkach cesarskiej gwardii (Lejb-Gwardia) wywalczyli sobie (dotyczy to drugiej połowy XIX w.), że te wyjątkowe formacje mogą stacjonować tylko w dwóch miastach Imperium: w Petersburgu i Warszawie. Dla nich Warszawa była „Paryżem Wschodu”, a była w tym czasie trzecim pod względem liczby ludności miastem Imperium Rosyjskiego i ósmym w Europie. Wrażenie „Europy” potęgowała dzielnica, w której mieszkała rosyjska arystokracja, plutokracja oraz kasta oficerska. Dzielnicą tą było tzw. południowe Śródmieście, czyli teren od Alei Jerozolimskich do obecnego Placu Unii Lubelskiej oraz od Alej Ujazdowskich (i Wiejskiej) do obecnej ul. Emilii Plater, a w zasadzie do Marszałkowskiej. Zabudowa tego obszaru zrealizowana została w końcu XIX i na początku XX w. Kamienice o nowoczesnej konstrukcji (początki zastosowania betonu i żelbetu), podłączone do lindleyowskiego systemu wodno-kanalizacyjnego, sieci gazowej a od ok. 1905 r. także elektroenergetycznej, położone w obszarze poprawnej urbanistyki sąsiadującej z ciągiem parków wzdłuż Skarpy Warszawskiej – posiadały standard całkowicie nieporównywalny z zabudową pozostałej części Warszawy. Do I wojny światowej południowe Śródmieście można śmiało nazwać „dzielnicą rosyjską”. Warto zauważyć, że w czacie hitlerowskiej okupacji, znaczna część tego obszaru ustanowiona była „dzielnicą niemiecką”. Rosyjską enklawą na obszarze „północnego Śródmieścia” było Krakowskie Przedmieście z Cesarskim Uniwersytetem Warszawskim – ośrodkiem rosyjskiego nacjonalizmu oraz Plac Saski z siedzibą dowództwa Warszawskiego Okręgu Wojennego (Kamienica Skwarcowa) i wybudowanym w latach 1894-1912 katedralnym soborem św. Aleksandra Newskiego. Przy soborze wzniesiona została dzwonnica o wysokości 73 metrów (wieżowce na tzw. wschodniej ścianie ul. Marszałkowskiej mają po 70 m. wysokości) i tarasem widokowym na szczycie. Już w latach 20. XX w. nasi ojcowie podjęli odważną decyzję rozebrania tego obiektu. Wysokiej klasy dekoracyjne mozaiki trafiły m.in. do budowanej wówczas cerkwi w polskich Baranowiczach na granicy z ZSRR. Dekoracyjne marmury ozdobiły zaś Instytut Geologii na Wiśniowej oraz kościół w wówczas podwarszawskich Pyrach.

Pozostała część Warszawy (z małymi wyjątkami), głównie dzielnica północno-zachodnia, była skrajnie inna. Występująca tam gęstość zaludnienia należała do najwyższych na świecie! Większość mieszkań na tym obszarze była jednoizbowa. Wspomniany prof. Rolf napisał (s. 194): „W odniesieniu do całego miasta krótko przed końcem XIX w. średnia liczba lokatorów zajmujących jedną izbę wahała się pomiędzy czterema a pięcioma osobami. Zwykłym zjawiskiem byli nie tylko liczni podnajemcy obecni w jednym mieszkaniu, ale i osoby, które nie dysponowały własnym łóżkiem i miejsce do spania wynajmować musiały u obcych ludzi. (…) Warunki sanitarne w większości tych mieszkań były fatalne, a umieralność zatrważająco wysoka”. Z tamtych czasów pochodzi powiedzenie, że ktoś mieszka kątem. Wówczas oznaczało to, że ktoś zajmował kąt podnajęty od lokatorów owej pojedynczej izby.

Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. władze miejskie robiły wszystko, aby chociażby nieco rozluźnić zabudowę i zmniejszyć współczynnik zaludnienia w przeliczeniu na hektar. Wokół „carskiej” Warszawy zaczęły powstawać, wówczas liczne osiedla Żoliborz, Bielany, Mokotów), w których standard mieszkań był wręcz luksusowy w porównaniu z wyżej opisanym.

Przez 20 lat niepodległości Warszawa nie zdołała uporać się z problemem mieszkaniowym. Moja krewna opowiadała mi, że chodząc do krawcowej na Starym Mieście najbardziej zapamiętała smród, trzeszczące i ciemne schody oraz stada szczurów umykających spod nóg.

Wojna przyniosła gigantyczne zniszczenia i pogłębiła niektóre patologie. Do lat 60. XX w. wręcz normą były wspólne mieszkania. Dotyczyło to głównie tych luksusowych na terenie południowego Śródmieścia, gdzie w jednym dawnym apartamencie, mieszkało przynajmniej tyle rodzin, ile było pokoi (tzw. mieszkania komunalne lub „kołchozy”). W zabudowie miasta władze „komunistyczne”, a więc także często ludzie awansowani „za zasługi”, szły na łatwiznę w rozwiązywaniu problemów miejskich, głównie mieszkaniowych. Zabudowywano podwarszawskie pola (np. pasmo ursynowsko-natolińskie), omijając trudne problemy, głównie na obszarach, gdzie pozostało trochę starej zabudowy, szczególnie tej z końca XIX w. Niemiłosiernie rozciągnięte sieci komunikacyjne i nowa zabudowa w przypadkowych miejscach sprawiły, że przez większość powojennych lat Warszawa była mniej wielkomiejska niż wymieniony na wstępie Kraków, chociaż trzeba zauważyć, że w ostatnich latach Kraków może imponować Warszawie tempem rozwoju.

Warszawa, zwłaszcza w XXI w., znacznie nadgoniła zapóźnienia, ale – moim zdaniem – zabudowywana jest pod dyktando deweloperów, czego jednym z licznych przykładów jest ów czarny budynek w Alejach Jerozolimskich, vis a vis dawnego Smyka”, wybudowany na jezdni ulicy Brackiej, znacznie wcześniej wpisanej do rejestru zabytków, jako chroniony prawem układ urbanistyczny”.

Warszawa – moim zdaniem – nie dąży do stołeczności rozumianej nie tylko , jako siedziba władz państwa, ale siedziba instytucji państwa w gmachach mogących być dumą ich twórców, narodu i państwa. Mam na myśli przykłady takie, jak budynki parlamentów w Londynie oraz Budapeszcie. Dla mnie symbolem patologii w tym zakresie – w sto lat po odzyskaniu niepodległości – jest siedziba Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, czyli polskiego rządu, która prawie od wojny mieści się w budynku koszar dawnego carskiego Korpusu Kadetów im. Suworowa. To tylko symbol, ale dla narodu szczycącego się tysiącletnią historią symbole mają znaczenie więcej niż symboliczne. Powinniśmy wreszcie urządzić swoją stolicę, jak przystało na „dumny Naród” i zerwać na zawsze z carską spuścizną, wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe.

Wróć