Wnikliwi obserwatorzy mogli ewentualnie wyczuwać nadchodzący kres Zimnej Wojny i politycznego układu pojałtańskiego. Tak naprawdę jednak mało kto się tego spodziewał. Tym bardziej, że Wielki Brat wciąż dysponował potężnym arsenałem nuklearnym, mając swoje wojska rozlokowane w krajach satelickich, takich jak Polska.
Na szczęście ruch solidarnościowy bardzo ośmielił społeczeństwo polskie, a na dodatek po stronie władzy rosła w siłę grupa określana mianem reformatorów. Trend liberalny wzmocniło w 1988 objęcie funkcji premiera przez długoletniego naczelnego redaktora „Polityki” Mieczysława Rakowskiego, który stanowisko ministra przemysłu powierzył nie jakiemuś protegowanemu politycznie ciemniakowi, lecz zdolnemu chemikowi, właścicielowi paru patentów (proszek do prania Ixi65!), jednocześnie prawnikowi i prywatnemu przedsiębiorcy, jednemu z najbogatszych Polaków Mieczysławowi Wilczkowi (przetwórstwo mięsne!). Facet był oblatany w świecie, zawiązał spółkę z Japończykami (Polnippon), a jednocześnie zarabiał na handlu z przedstawicielstwami ZSRR. W swoim majątku pod Stanisławowem koło Mińska Mazowieckiego często przyjmował znanych artystów. Był więc i mądry, i lubiany. No i to on doprowadził do uchwalenia liberalnej ustawy o działalności gospodarczej (co nie jest zakazane, jest dozwolone), a ta ustawa obowiązywała aż do 2000 roku, mając – być może – nawet większe znaczenie niż nieco późniejsza reforma Leszka Balcerowicza, która pozostawiła mnóstwo nieprzystosowanych do kapitalizmu obywateli RP, a zwłaszcza tych z PGR-ów – na lodzie.
Wszystkich tych czynników idący do urn 4 czerwca 1989 nie mieli wszakże w świadomości. Zdecydowanej większości obywateli przyświecało jedno proste hasło: „Precz z komuną!. I choć komuna zagwarantowała sobie w ordynacji 65-procentowy udział w ławach poselskich, to jeśli chodzi o 100-osobowy Senat, aż 99 miejsc uzyskali kandydaci popierani przez Komitet Obywatelski Solidarność. To jedno jedyne, niesolidarnościowe miejsce zdobył taki sam przedsiębiorca jak Wilczek – Henryk Stokłosa z Piły, który później został senatorem aż pięć razy.
Wyborom 4 czerwca, pod które grunt został przygotowany poprzez obrady Okrągłego Stołu, towarzyszyła świetna atmosfera społeczna. Wiosną zaczęła się ukazywać pod redakcją Adama Michnika opatrzona solidarnościowym znaczkiem „Gazeta Wyborcza”, czyniąca największy wyłom w bloku prasy kontrolowanej przez państwo. W promowaniu kandydatów Komitetu Obywatelskiego pomagali lubiani artyści (Jacek Fedorowicz!), a nawet dziennikarze sportowi (Wojciech Zieliński, Bohdan Tomaszewski). Mało tego! W promocję włączyły się amerykańskie gwiazdy – Jane Fonda i Stevie Wonder oraz francuski piosenkarz Ives Montand. Pełną świadomość znaczenia wyborów miała dzieciarnia szkół średnich i podstawowych, przypominająca rodzicom, że mają głosować na solidarnościową drużynę Wałęsy, świetnie zareklamowaną wyprodukowanym we Włoszech plakatem z sylwetką Gary’ego Coopera z filmu „W samo południe”. Mający znaczek Solidarności na piersiach Cooper zamiast rewolweru trzymał w ręku kartkę wyborczą.
Do tego wszystkiego doszły liczne zdjęcia, jakie kandydaci do Sejmu i Senatu porobili sobie z Lechem Wałęsą. No cóż, ludzie mieli już dość komuny. Sam pamiętam przykre obrazki z Megasamu, jedynego ursynowskiego supermarketu, w którym matka mogła kupić dziecku coś z czekolady, ale nie za złotówki, tylko za dolary – w osobnym stoisku Peweksu. Wiele dziecięcych buź pozostało przyklejonych do szyby stoiska i zapłakanych, bo mamy nie dysponowały dolarami... Na rynku królowały niedobory, szarzyzna i drożyzna. Dlatego w 1989, podobnie jak w 1980, społeczeństwo na powrót uwierzyło w Solidarność.
Dziś z dumą czujemy się ważnymi obywatelami świata, bo Polska należy do Unii Europejskiej, bo już nie „Moskal”, ale US Army we wsi stoi, a jednocześnie mamy frontalny atak na ludzi, którzy swoją odwagą, mądrością o poświęceniem potrafili doprowadzić w 1989 do bezkrwawej zmiany ustroju. Niespełnieni w tamtym czasie wrogowie PRL-u próbują się teraz kreować ex post na bohaterów, mając ambicję pisania historii na nowo. Trochę mi to przypomina okres tuż po drugiej wojnie światowej, gdy władza ludowa za nic miała zasłużonych przedwojennych patriotów, stawiając pomniki wyłącznie sztucznie wypromowanym swojakom.
Ja akurat, gdy powstawał zalążek Solidarności, z wielkim pożytkiem wykorzystywałem prywatny pobyt w USA na zaproszenie tamtejszych milionerów. Wróciwszy do kraju, trafiłem niemalże na gotowe, nie bez wzruszenia przyjmując solidarnościowy zryw. Doskonale wiedziałem wtedy o ważnej roli, jaką w działalności opozycyjnej odgrywał Andrzej Celiński, nasz dzisiejszy sąsiad z Ursynowa. Dlatego polecam wywiad, jaki z nim zamieszczamy na stronie 11. On już nadstawiał głowy, gdy ja jeszcze siedziałem w Ameryce. I jemu – między innymi – zawdzięczam dzisiejszą Polskę. Chapeau bas, Andrzej!