Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak urzędnicy chcą zdeptać kalekę

18-01-2017 20:23 | Autor: Tadeusz Porębski
Jakoś ostatnio ucichło o złodziejskiej reprywatyzacji w Warszawie, choć spodziewano się wybuchu jądrowego. Może sprawa ożyje po powołaniu do życia sejmowej speckomisji? Spodziewam się tego, podobnie jak kilkaset tysięcy warszawiaków, bo kręcenie na granicy prawa i poza prawem gigantycznych lodów nie powinno ujść płazem wycwanionym "lodziarzom" pasożytującym na ludzkiej krzywdzie.

Osobiście mam ogromną satysfakcję zawodową, że dzięki moim kilkudziesięciu publikacjom, zamieszczanym na łamach "Passy", udało się po dwóch latach bojów wykazać, że reprywatyzacja nieruchomości przy ul. Narbutta 60 nie była czysta i tym samym wstrzymać wykonanie ostatecznej i prawomocnej decyzji wydanej przez wszechwładne do niedawna stołeczne Biuro Gospodarki Nieruchomościami. 

W maju 2014 r. BGN stosowną decyzją przekazało spadkobiercom byłego właściciela w użytkowanie wieczyste działkę przy Narbutta 60, na której w 1955 r. wybudowano czteropiętrową kamienicę z 14 lokalami mieszkalnymi. Cztery z nich zostały wykupione przez najemców przed wpłynięciem do urzędu reprywatyzacyjnego wniosku, co miało miejsce w 1999 r. Na mocy wymienionej wyżej decyzji spadkobiercy uzyskali prawo do wykupienia pozostałych 10 mieszkań  będących własnością miasta. W sukurs przyszedł im urząd dzielnicy Mokotów, który zlecił pani rzeczoznawcy majątkowemu sporządzenie wyceny przeznaczonego na sprzedaż majątku komunalnego. Należy dodać, iż władze dzielnicy kompleksowo wyremontowały budynek wykładając na ten cel z publicznej kasy prawie ćwierć miliona zł, mimo że od od 1999 r. posiadały wiedzę o roszczeniu. Pani rzeczoznawca majątkowy wyceniła metr kwadratowy mieszkania w jednej z najlepszych lokalizacji w stolicy, w kompleksowo wyremontowanym budynku, na... 4 tys. zł. Za 10 mieszkań o powierzchni od 33,1 do 51,6 mkw. szczęśliwy nabywca miał zapłacić miastu 1,88 miliona zł, czyli przeciętnie po 188 tys. zł za mieszkanie.

To właśnie skandaliczny operat szacunkowy, a nie sama decyzja administracyjna, spowodował, że postanowiłem przyjrzeć się bliżej tej na odległość brzydko pachnącej reprywatyzacji. Od razu bowiem pojąłem, na czym miał polegać deal z Narbutta 60 – umożliwić spadkobiercom kupno części wyremontowanego budynku za maksymalnie niską cenę, by ci mogli ją na pniu sprzedać za cenę podwójną i bez trudu zarobić przynajmniej 2 miliony zł na czysto. Czy umożliwienie osobom prywatnym kupna za przysłowiową czapkę gruszek 10 wyjątkowo atrakcyjnych mieszkań wynikało li tylko z altruizmu mokotowskich urzędników? Być może, ale ja jakoś w to nie wierzę. Wkrótce okazało się, że akt notarialny z 1947 r., będący podstawą roszczenia, został sporządzony w mocno podejrzanych okolicznościach przez osobę do tego nieuprawnioną, co potwierdziły archiwa, ministerstwo sprawiedliwości oraz Izba Notarialna.

Wtedy wraz z trojgiem lokatorów z Narbutta 60 ruszyliśmy do szturmu – krytyczne publikacje na łamach "Passy", mozolne i czasochłonne przeszukiwanie archiwów, wysyłanie zapytań do różnych urzędów w trybie ustawy Prawo prasowe i składanie  do prokuratury zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa. Mokotowska prokuratura robiła co tylko w jej mocy, by rozwodnić sprawę – przyjmowano zawiadomienia i albo odmawiano wszczynania postępowania, albo też błyskawicznie je umarzano. Nikomu nie wpadło do głowy, by sześć odrębnych postępowań w tej samej sprawie połączyć w jedno śledztwo. W sierpniu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa nie pozostawiła suchej nitki na kolegach z Mokotowa. Obecnie śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez stołecznych urzędników przy reprywatyzacji Narbutta 60 prowadzą Prokuratura Okręgowa w Warszawie i Prokuratura Regionalna we Wrocławiu pod nadzorem Prokuratury Krajowej.

Kiedy udało się zablokować wykonanie decyzji reprywatyzacyjnej BGN z maja 2014 r. postanowiliśmy dociekać, kto w urzędzie dzielnicy Mokotów jest odpowiedzialny za przeznaczenie ponad ćwierci miliona złotych na modernizację kamienicy objętej od 1999 r. roszczeniem. Kto jest dobrym duchem spadkobierców byłego właściciela? Kto chciał zrobić im dobrze – wpierw wyremontować budynek za publiczne pieniądze , a następnie sprzedać znaczną jego część za czapkę gruszek? Bo to, że taki dobry duch krąży po korytarzach mokotowskiego urzędu nie ulega najmniejszych wątpliwości. Poszły kolejne zawiadomienia do prokuratury, tym razem o niegospodarność i działanie na szkodę miasta. Pod koniec 2016 r. prokuratura wszczęła kolejne dochodzenie, tym razem, tu cytat: "w sprawie doprowadzenia do niekorzystnego rozporządzenia mieniem miasta stołecznego Warszawy w celu uzyskania korzyści majątkowej w kwocie 30.014,78 zł przeznaczonej na doposażenie nieruchomości przy ul. Narbutta 60 w Warszawie w instalację ciepłej wody, w trakcie regulacji tytułu prawnego powyższej nieruchomości, to jest o przestępstwo określone w art. 286 kk".

Chodzi o to, że mimo medialnych doniesień o reprywatyzacyjnym kancie przy ul. Narbutta 60, mimo toczących się śledztw, mimo że formalnie nieruchomość nadal przeznaczona jest do zwrotu, ponieważ decyzja BGN nie została unieważniona, dzielnica Mokotów z uporem godnym lepszej sprawy doposaża budynek z publicznej kasy. Dziesięć mieszkań jest własnością miasta, więc dzielnica Mokotów wyłożyła kolejne 30 tysięcy złotych na modernizację nieruchomości ciągle objętej roszczeniem. Padają pytania, czy z remontem węzła i doposażeniem budynku w ciepłą wodę nie można było poczekać do ostatecznego zakończenia procesu regulacji tytułu prawnego nieruchomości przy Narbutta 60? Może dochodzenie da odpowiedź na to pytanie.

W Warszawie jest kilkadziesiąt tysięcy ofiar dzikiej reprywatyzacji. Są to osoby usunięte z mieszkań, w których legalnie zamieszkiwali, przez kamieniczników przejmujących kolejne budynki. W ubiegły poniedziałek przywlokła się do naszej redakcji jedna z takich ofiar. Piszę "przywlokła się", ponieważ pani Joanna została dotknięta mózgowym porażeniem dziecięcym i od zawsze porusza się o dwóch kulach.  W 2004 r. budynek przy ul. Puławskiej 72, w którym mieszkała z rodzicami, został przekazany spadkobiercom byłego właściciela. Sąd przyznał pani Joannie prawo do lokalu socjalnego. Dzielnica Mokotów oddała jej w roczny najem zrujnowaną socjalną klitkę o pow. 19,47 mkw. przy ul. Odyńca, którą inwalidka własnym kosztem kompleksowo wyremontowała. Po upływie roku zwróciła się do urzędu o przedłużenie umowy najmu. Zarząd dzielnicy odmówił.

Argumentacja jest ostra jak brzytwa i opiera się na trzech punktach. Pierwszy: wizja przeprowadzona w budynku pozwala sądzić (czyli nie stwierdza faktu, lecz jedynie pozwala sądzić), że "obecnie nikt nie mieszka w lokalu". Problem w tym, że pani Joanna mieszka w tym lokalu nieprzerwanie od 10 lat, ma na to świadków w postaci sąsiadów, regularnie płaci czynsz (401 zł za 19 mkw.!) i nikt nigdy nie przeprowadzał u niej żadnej wizji. Prawdopodobnie urzędnicy pofatygowali się do niej tylko raz, rzecz jasna bez uprzedzenia, nie zastali lokatorki w domu i poszli po linii najmniejszego oporu – wydalili z siebie dziwoląga w postaci "pozwala sądzić".

Drugi argument: rodzice pani Joanna mają dom na dalekim Wilanowie i zdaniem urzędników tam jest miejsce dla pani Joanny, a nie w mieszkaniu socjalnym. Owszem, rodzice faktycznie posiadają dom, z tym że jest to dom rodziców, a nie 40 – letniej córki. Na dodatek relacje z rodzicami, szczególnie z ojcem, nie należą, ujmując rzecz bardzo delikatnie, do najlepszych. Pozostaje jeszcze jeden bardzo ważny element, którego biurokraci nie wzięli pod uwagę – mieszkając na peryferiach Wilanowa ktoś poruszający się o dwóch kulach jest praktycznie wykluczony z życia. To byłby wyrok śmierci. Słowa „śmierć” używam oczywiście w znaczeniu metaforycznym. Człowiek jest istotą społeczną, a jednym z ważniejszych wyznaczników własnej wartości są dla niego relacje z ludźmi. Zagrożone śmiercią społeczną są m. in. osoby niepełnosprawne fizycznie. Mamy do czynienia właśnie z takim przypadkiem.

Trzeci argument można uznać za zasadny – pani Joanna złapała wówczas dorywczą pracę, co było dla niej prawdziwym błogosławieństwem i nieznacznie przekroczyła kryterium dochodowe obowiązujące najemców lokali socjalnych. To wystarczyło, by urzędnicy, ujmując rzecz kolokwialnie – spuścili inwalidkę (mimo kalectwa potrafiła zdobyć dwa fakultety) z przysłowiową wodą. Przyznam, że byłem zdruzgotany słuchając opowieści tej kobiety. Trzeba mieć serce z kamienia, by w sposób tak bezduszny traktować kogoś, kto został na mocy decyzji reprywatyzacyjnej brutalnie wyrzucony z rodzinnego domu, a na przebycie 100 metrów potrzebuje kilkunastu minut.

Poradziłem mieszkającej od 10 lat bezumownie w socjalnej klitce obywatelce Mokotowa (od urodzenia), by jeszcze raz spróbowała ułożyć się z tamtejszym urzędem. Dowiedziałem się bowiem ostatnio, że wiceburmistrz Monika Gołębiewska – Kozakiewicz, która dwa lata temu zastąpiła na tym stanowisku niezbyt lubianego przez petentów (były skargi do redakcji) Zdzisława Szczekotę, ma opinię urzędnika wrażliwego na ludzką krzywdę. Poradziłem pani Joannie, by umówiła się na rozmowę z panią wiceburmistrz i przedstawiła swój problem. Może z jej pomocą uda się go rozwiązać dla obopólnego dobra. Skierowałem ją  również do cieszącej się szacunkiem mieszkańców radnej Marii Maciejewskiej, przewodniczącej komisji mieszkaniowej w radzie dzielnicy Mokotów. Co to da, okaże się już wkrótce.

Wróć