Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak to się wszystko skończy?

15-06-2016 21:27 | Autor: Andrzej Celiński
Są, rzecz jasna, ludzie, którym wszystko jedno. Nie to, że sprawy inne niż rodzinne ich nie interesują, lecz na przykład dlatego, że mając swoje lata i doświadczenie nie widzą związku tego, co myślą, z tym, co z państwem się dzieje. Kwestia wpływu, a ściślej przeświadczenia o absolutnym braku wpływu. Albo jednakowo niechętnie widzą polityków, bez znaczenia, skąd oni są.

Jedni uznają ich za bezczelnych darmozjadów, inni im zazdroszczą. Nie szanują polityki, nie ciekawi ich ona. Są też tacy, może nawet liczni, którzy nie widząc swojego wpływu, a jednocześnie lękając się o swoje własne sprawy, obawiają się wyrwać gdzieś nieopatrznie i stracić. Nawet jeśli osobiście nic podobnego nigdy nie przeżyli. Tak na wszelki wypadek.

Myślę jednak, że większość z nas, przynajmniej tu na Ursynowie, Mokotowie, w Wilanowie, a już na pewno większość czytelników PASSY, na co dzień, pośród znajomych i rodziny, obok zwyczajnego codziennego rutynowego psioczenia, zdaje sobie sprawę, że dzieją się od kilku miesięcy w Polsce rzeczy niezwyczajne i po ludzku zastanawiają się – jak to się wszystko skończy.

Nie udaję bezstronnego. Od kiedy pamiętam, już „od dziecka” (i należy to traktować dosłownie) bezstronny nie byłem. Owszem, rozrzutnie dawałem świadectwa swoim wyborom. Niektórzy nauczyciele (przynajmniej troje) na szczęście jeszcze żyją. Moja wychowawczyni sprzed pół wieku pamięta.

Ta moja niebezstronna aktywność dziwić nie powinna, skoro na trzydziestu chłopaków w klasie siedemnastu miało ojców, albo niektórzy nawet oboje rodziców, w MSW. I to na ogół nie starszych sierżantów (jeden taki był). Od wiceministra (akurat cieszącego się dobrą opinią, zwłaszcza za repatriację Polaków z Litewskiej SSR w 1957 roku), poprzez wnuka pierwszego komendanta KG MO i późniejszego członka Biura Politycznego KC PZPR, a jednocześnie syna pułkownika SB, dyrektora departamentu administracyjno-gospodarczego MSW. Wielu miało ojców pułkowników MO i SB. Nawet ów starszy sierżant nie byle jaki był – zaufany kierowca ówczesnego wicepremiera Piotra Jaroszewicza. Z przeciwnej strony ja, syn oficera Kedywu KG AK, a oprócz mnie dwóch chłopaków, których ojcowie byli profesorami SGPiS. Jeden prezesował warszawskiemu Klubowi Inteligencji Katolickiej, drugi –  członek najwyższych władz PPS, który w 1948 odmówił zjednoczenia z PPR. Uczył swego syna i mnie, jeszcze podstawówce, czytać z sensem, między wierszami, organ prasowy KC PZPR – Trybunę Ludu.

Dla takiego jak ja chłopaka, z ADHD w domenie publicznej, to klasowe zderzenie rodzinnych biografii, a więc i kultur, musiało zaowocować ostrością przekonań. Nie, nie byłem nigdy bezstronny. Zawsze byłem po jakiejś stronie. Nie udaję więc i tu, w PASSIE, że chłodnym mózgiem analityka, który ze szkiełkiem w oku i zimnym okładem na karku rozbiera na części polską politykę, pęsetką układając na wadze dobra i zła – wyrokuję, kto ma, a kto nie ma racji. Nie odmierzam też razów po równo. Nie szukam prawdy pośrodku. Nie, to nie ja.

Zastanawiam się tak, jak pośród nas wielu, jak to wszystko się skończy.

Moja odpowiedź jest jasna – skończy się źle. Przegraliśmy Polskę. Choć mało kto chce to już widzieć. Wina nierówno się rozkłada, ja też byłem zbyt cichy, należało wrzeszczeć, ryzykując nawet pośród milczącego i ślepego tłumu psychuszką, ale dzisiaj można już to bez ogródek i ryzyka wielkiego błędu powiedzieć – te pokolenia, które dzisiaj decydują swoimi wyborami, a dotyczy to zwłaszcza wyborów z 2007 i 2015 roku, pchnęły Polskę ku przepaści. Nie relatywizuję odpowiedzialności. Wina PO i PiS jest nieporównywalna. Ale to prawica jest winna. Zapiekła w swym sporze, nie widząca alienacji coraz większych rzesz ludzi. Jeśli nawet nie skończy się to katastrofą w planie doraźnym (choć ja akurat uważam, że będzie katastrofa także w doraźnym planie), Polacy i Polska powtórzą, w latach dwudziestych XXI wieku, doświadczenie Argentyńczyków lat 50., 60. i 70. poprzedniego stulecia. Po klęsce demokracji pojawi się klęska gospodarki. Argentyńczycy pikowali z wyższego relatywnie pułapu. Dno, którego dotknęli, jest wyżej niż dno, o które my uderzymy. To jest perspektywa 6-10 lat. Chyba że stanie się znowu cud. Dlaczego jednak dobry Bóg miałby wciąż nas wyróżniać?

Z jednej strony, wina „mniejsza” – na sumieniu rządów liberalnych. Nie dostrzegały albo za mało bystrze patrzyły na wykluczonych. To pojemne pojęcie. Niech takie tu zostanie. Politykowały tak, jakby Polska kończyła się za rogatkami największych miast, wyspowych zamożnością wsi, najsprawniejszych ludzi, dobrze urodzonych. Nie pamiętali, że kiedy wszystko idzie do góry (dobrobyt) – nie wszyscy w tym uczestniczą. Niektórzy tracą. Zwłaszcza w relacji do tych, którzy korzystają. Dali pole demagogom spod ciemnej gwiazdy. Dla których władza nie ma ceny, jakiej by naród nie musiał zapłacić.

Źle się to wszystko skończy, bo daliśmy się, mimo wielkich nadziej „Solidarności”, potem Okrągłego Stołu, mimo jakiegoś wstępnego i niedokończonego pojednania – podzielić bardziej, niż byliśmy podzieleni za komuny. Ten atak na „Magdalenkę”, fałszywy do kości, po to jest. By dzielić. Robią to politycy. Ale i Kościół nie protestuje. Autorytety zadeptane. Tłuszcza górą. Cena, jaką przyjdzie zapłacić, będzie ogromna. Za kłamstwo się płaci. Podobnie jak za tchórzostwo.

Zamiast łączyć nasze wysiłki dla wspólnoty, którą Polacy kiedyś jednak byli, koncentrowaliśmy pospołu (nie wszyscy, ale wystarczająca dla klęski większość) uwagę naszej polityki, ostatnio także kultury, a za chwilę edukacji na tym, co trwale i beznadziejnie nas dzieli. Te podziały są, na ogół, sztucznie wytworzone. Są na potrzeby partii (obu zresztą prawicowych). Odnoszą się do symboli, nie do interesów. Tym trudniejsze są do przezwyciężenia,  Ulotne są jak dym, jak mgła. Nie poddają się rozumnym negocjacjom, niemożliwy jest jakikolwiek kompromis. Walka aż do zniszczenia, eliminacji jest zwiastunem autorytaryzmu.

Nieprzypadkowo Kaczyński mówi, że państwo prawa nie musi być demokracją. Nie musi.  Źle się to wszystko skończy, bo nie ma już wspólnoty. Nie ma narodu. Jest mit. Im więcej sztandarów, tym więcej podziałów. One maskują. Jednoczą nie jeden naród, ale dwa narody. Ten sam język, ta sama historia (choć coraz energiczniej, na potrzeby podziału odmieniana), ale w rzeczywistości dwie całkowicie różne opowieści.

Reszta, istotna, pochodną. Najpierw – nie ma prawdziwej, dorzecznej polityki. Polityka to uzgadnianie, w jakichś procesach, w ramach procedur, rozmaitych racji, interesów, pomysłów. Dla dobra wspólnego. Jeśli nie ma wspólnoty, to co jest dobrem wspólnym? Jeśli rządzący obrzucają najgorszymi inwektywami tych, którzy nie są z nimi, to gdzie jest to dobro wspólne? Anielskich patriotów ze złoczyńcami? To nie jest mój czarny żart. To jest dosłowność współczesnej politycznej Polski. Taka jest dzisiaj Polska.

PiS zakwestionował procedury. Dla demokracji to fundament. Demokracja to właśnie procedury.  Dzięki nim ona działa.

Nikt z „wielkich” nie jest ciekaw nie swoich racji. Nikt nie szuka pola wspólnego. Uzgodnienie stało się kapitulacją. Religia, powstała dla utrwalenia podziałów, zastąpiła dialog. Zostały zerwane wszelkie nici. Ci, którzy chcieli łączyć, między nimi ja, ale i więksi ode mnie, zostali skutecznie opluci, wyrzuceni poza granice warownych obozów. One nie potrzebują porozumienia. One karmią się wojną.

Wróć