Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak się odnosić ad „Acta II”...

27-03-2019 21:57 | Autor: Maciej Petruczenko
W tych dniach obdzwaniam znajomych artystów, pisarzy, scenarzystów, dziennikarzy, wydawców i gratuluję im, że wreszcie się doczekali. Parlament Europejski uchwalił bowiem dyrektywę, która ma chronić prawa autorskie na wolnym rynku cyfrowym.

Od początku XXI wieku, gdy Internet na dobre się nam rozhulał, medium to, mało jeszcze sprawdzone, okazało się swego rodzaju piratem, ignorującym z jednej strony tradycyjne zasady środków masowego przekazu, z drugiej zaś – istniejące od początków poprzedniego stulecia konwencje, regulujących przestrzeganie praw twórców. Bo tak jakoś się porobiło, że choć sens pracy twórczej sensu stricto bynajmniej się nie zmienił, to jej owoce rzucono na międzynarodowy żer jak padlinę i nie autorzy dzieł, lecz wielkie platformy internetowe zaczęły ciągnąć z tego biznesu krociowe zyski, związane z umieszczanymi obok utworów reklamami.

Bezkarność takiego postępowania sprawiła też, że np. uczciwe i odpowiedzialne dziennikarstwo informacyjne, sięgające do sprawdzonych źródeł, zostało w dużym stopniu podcięte przez tworzone bezczelnie w Internecie fałszywki, fake newsy, a także przez coś, co nazywamy teraz mową nienawiści. Beneficjentami tej rozpusty stali się właściciele największych platform – jak Google i Facebook. Ten pierwszy ma w ostatnich latach przychody przekraczające nawet 100 mld dolarów rocznie. Reklamy umieszczane w wyszukiwarce Google'a, w GMail, YouTube robią swoje. Coraz większe zyski generuje rynek mobilny. Co ciekawe, rekordy powodzenia bije w skali światowej komunikator WhatsApp, stworzony w USA przez imigranta ukraińskiego Jana Kouma i sprzedany przez niego Facebookowi Marka Zuckerberga za 19 mld zielonych.

Całkiem niedawno Mark musiał tłumaczyć się w Kongresie z nadużywania prywatności użytkowników Facebooka, który przecież jest przez nas wszystkich ulubionym narzędziem kontaktów społecznościowych, Mark obiecał poprawę, ale się przesłuchaniem specjalnie nie przejął. Tak naprawdę, to nie do Zuckerberga i jego kolegów po fachu trzeba mieć pretensje, tylko do prawników, którzy nie nadążają za postępem technicznym, a już senatorowie amerykańscy może najmniej wiedzą co to są media cyfrowe, dzięki którym cały świata mamy na wyciągnięcie ręki. Niezależnie od tego jednak praca twórcza w każdym wydaniu pozostaje pracą twórczą. Gdy ktoś napisze świetny felieton, zyska fanów bezkonkurencyjnym blogiem, opublikuje znakomitą książkę, skomponuje światowy przebój – wszystko to ma swoją wartość, z której nie powinien ciągnąć wyłącznego zysku ktoś inny. Niektórzy internauci powiadają wprawdzie: co byście zakichani twórcy bez Google'a czy YouTube'a znaczyli? To on wam daje szansę międzynarodowego zaistnienia, czego nie zastąpi np. choćby największy nakład książki albo wyśpiewywanie najwspanialszej arii operowej li tylko w teatralnym zaciszu względnie na płytach. Czy zresztą jest sens rozpatrywania odwiecznej kwestii: pierwsze było jajko czy kura?

Wedle dyrektywy, przegłosowanej przez Parlament Europejski (za 348 posłów, przeciw – 274 przy 36 wstrzymujących się od głosu) wiele treści, chwytanych i rozpowszechnianych – powiedzmy – przez Google'a, musi być teraz filtrowana, by nie naruszać bezkarnie praw autorskich nawet na gruncie zwyczajnych newsów. Odpowiedzialność za naruszenia będą ponosić automatycznie właściciele platform internetowych. Google nie może bezkarnie sięgać do kieszenie dziennikarzy Adama Michnika czy Jacka Karnowskiego lub piosenkarki Maryli Rodowicz. Dotychczas było tak, że twórcy pozostawali malusieńkimi pionkami w starciu z potentatami sieci i praktycznie nie mieli szans wywalczenia należnych im tantiem, nie dysponując sztabem wyspecjalizowanych i wysoko opłacanych prawników. Teraz to ma się radykalnie zmienić, jakkolwiek fachowcy z góry uprzedzają, że kontrola udostępnianych publicznie materiałów będzie trudna, między innymi dlatego, że tylko owi potentaci dysponują wystarczająco wydolnymi filtrami. A oni jeszcze w czasie paroletniej dyskusji nad wprowadzoną ostatecznie dyrektywą – z łatwością kupowali sobie poparcie internautów, ostrzegając, że kończy się wolność słowa w necie i że Parlament Europejski chce po prostu wprowadzić cenzurę. Nie jest to oczywiście prawda. Przede wszystkim, dyrektywa nie obejmuje swoimi ograniczeniami Wikipedii, nie utrudnia rozpowszechniania treści encyklopedycznych, z których tak chętnie korzystamy, nie uniemożliwia tworzenia memów.

Istotnym novum, jakie wniesie dyrektywa, jest to, że do tej pory firmy internetowe były zobowiązane do powstrzymania naruszeń prawa autorskiego albo fałszywek, gdy osoba poszkodowana o to się do nich zwróciła, co musiało być skomplikowane i uciążliwe. Teraz te firmy muszą przestrzegać (od momentu wejścia dyrektywy w życie) m. in. z racji umów licencyjnych.

Nowe prawo unijne staje się wsparciem dla świata dziennikarskiego, zmusi właścicieli agregatów newsowych do dzielenia się zyskiem z rzeczywistymi twórcami wiadomości, a skorzystają na tym również – na zasadzie praw pokrewnych – wydawcy prasowi, właściciele stacji telewizyjnych itd. Większość państw-członków Unii opowiedziała się za dyrektywą, polski rząd jednak jej nie poparł. Nie poparło zresztą wielu eurodeputowanych, przede wszystkim spod znaku PiS, PSL, ale i połowa posłów PO nie głosowała „za”. Nawet trudno się temu dziwić, skoro nawyk bezpłatnego korzystania z sieci w niemal nieograniczonym zakresie wszedł już wszystkim w krew. Młodzieży sugeruje się, że Parlament uchwalił coś na wzór już nieco zapomnianej, a kiedyś gremialnie oprotestowanej regulacji ACTA i dyrektywę nazywa się ACTA II, próbując to określić ocenzurowaniem Internetu. Tak akurat na pewno nie jest, ale jak realizacja dyrektywy będzie realizowana w praktyce, przekonamy się dopiero wtedy, gdy cały proces oficjalnie ruszy. Z góry można wszelako powiedzieć, że nic nie jest na tym świecie doskonałe. Może krytykom nowego rozwiązania przemówi jednak do wyobraźni to, że w tej grze, tylko na polskim rynku, chodzi o miliardy dolarów.

Wróć