Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak robić dobrą minę do złej gry

21-03-2018 21:27 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie od dziś wiadomo, że naród polski, któremu przyszło przez setki lat koegzystować z narodem żydowskim – ma tak jak on kiepełe do robienia interesów i nie znajdzie się takiego zakazu, którego nie potrafiłby obejść. Gdy tylko tęgie głowy w Sejmie wymyśliły zasadniczy zakaz handlu w niektóre niedziele, okazało się, że niejeden Polak ma łeb jak sklep i potrafi owych myślicieli z Wiejskiej w okamgnieniu ośmieszyć.

W Trójmieście jakiś supermarket zaczął nagle funkcjonować jako dworzec kolejowy, a w kilku miejscowościach pod Piasecznem właściciel trzech sklepów spożywczych uczynił z nich na pozór galerie sztuki, w których dodatkowo można kupić cukier i szynkę. Bardzo to trafna realizacja szczytnego hasła: coś dla ducha i coś dla brzucha.

Państwowi kontrolerzy mają teraz nie lada zagwozdkę, chcąc rozstrzygnąć, czy w owych trzech placówkach towar na sprzedaż, czy raczej wystawa obrazów lokalnej artystki jest elementem dominującym. Przypomina mi to od razu nie lada problem, jaki miał kiedyś mój starszy kolega po fachu, którego – w związku z jego akowską przeszłością – Sowieci skazali w 1945 na zsyłkę za Ural. Po wielu latach redakcja Przeglądu Sportowego postanowiła wysłać tego kolegę na zawody sportowe w ZSRR. Przed wyruszeniem do Moskwy biedak musiał wypełnić obszerny kwestionariusz i między innymi odpowiedzieć na dwa pytania: czy kiedykolwiek wyjeżdżał to Związku Radzieckiego, a jeśli tak, to czy był to wyjazd prywatny, czy służbowy?... Tego dylematu nieszczęśnik nie potrafił rozstrzygnąć, wolał więc na wszelki wypadek zrezygnować z delegacji, bynajmniej nie czując się zachęcony ówczesnym hasłem „Odwiedzajcie Związek Radziecki”, często-gęsto opatrywanym ironicznym dopiskiem: zanim Związek Radziecki odwiedzi was.

Mnie akurat, jeśli chodzi o pomysł połączenia działalności artystycznej z działalnością handlową, przypomniało się teraz, że całkiem niedawno w Galerii Ursynów przeprowadzałem wywiad z wielce utalentowanym młodym skrzypkiem japońskim, studiującym w Warszawie bodaj pod skrzydłami Konstantego Kulki. Po zakończeniu rozmowy poprosiłem go, żeby wyjął skrzypce z futerału i zapozował do zdjęcia. On jednak nie tylko je wyjął, ale zaczął na nich grać – i to tak pięknie, że natychmiast otoczył go tłumek słuchaczy, który skwitował występ Japończyka rzęsistymi brawami. Nie wiem, czy nie należałoby potraktować tamtego koncertu jako pionierskiej próby obejścia zakazu handlowania na większą skalę w niedziele. Może wystarczyłoby, gdyby właściciele Auchan lub TESCO witali wchodzących klientów, grając na fortepianie i już hipermarket zamieniałby się w świątynię sztuki? Przecież za czasów PRL nasz długoletni sąsiad z Ursynowa Andrzej Rosiewicz kpił sobie najwyraźniej z Wielkiego Brata, prowokując widocznym z daleka anonsem na koszulce: NIE LUBIĘ RUSKICH – umieściwszy pod tym maciupki dopisek: pierogów. Może i dziś należałoby zagrać na nosie całkiem innemu już Wielkiemu Bratu, który coraz bardziej przytłacza nas systemem zakazów i nakazów, wciskając się nie tylko na nasze konta facebookowe i finansowe, ale nawet do łóżka, a na dodatek wyłącza nam po prostu w Sejmie mikrofon, mając w d....pie to, że jesteśmy podobno Suwerenem w demokratycznym kraju.

Bardzo fajne są takie niewinne żarty, zwłaszcza wtedy, kiedy trafi się żartowniś na poważnym stanowisku. Zdaje się, że niedawny minister środowiska Jan Szyszko uważał, że swoje skłonności proekologiczne udowodni najlepiej, jeśli każe wyciąć w pień najcudniejsze puszcze i wystrzelać dziką zwierzynę do cna. W administracji warszawskiej zaś mieliśmy przez wiele lat jeszcze lepszego dowcipnisia w osobie dyrektora Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcina Bajki. W placówce, która w procesie reprywatyzacji decydowała o przydziale majątku idącego w miliardy złotych, pozostawał on na stanowisku szefa, nie ponosząc za nic odpowiedzialności, ponieważ konkretne decyzje parafowali urzędnicy niższego szczebla, a przede wszystkim sławny już dzisiaj na całą Polskę Jakub R., który potrafił wprost po mistrzowsku realizować politykę prorodzinną, pomagając w uwłaszczaniu na majątku miasta własnych rodzicieli. Nic dziwnego, że trudno się dzisiaj połapać w zapisach hipotecznych i niewiele tu pomoże ekspiacja jednego ze sprytnych adwokatów, który należał do warszawskiej mafii reprywatyzacyjnej, jawnie naruszającej nie tylko normy prawne, lecz nawet zwykłe normy przyzwoitości. Co ciekawe jednak, pan Marcin Bajko, który w tej szajce złoczyńców piastował jak najbardziej oficjalne stanowisko – capo di tutti capi – dziś nagle stracił pamięć, nic sobie konkretnie nie potrafi przypomnieć i można odnieść wrażenie, że gdyby agenci CBA zastali go przy pracy w czasach istnienia BGN, on poinformowałby ich z rozkosznym uśmiechem: ja tu tylko sprzątam.

W ostatnich dniach dociekliwe media zdążyły ujawnić, że pazerność w majątkowym obławianiu się w mieście stołecznym Warszawa przejawiali spryciarze będący pod parasolem niejednej partii i wcale nie jest tak, że np. Platforma Obywatelska, Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe są be, a rządzące obecnie Prawo i Sprawiedliwość jest cacy. Nieprzypadkowo bowiem jeszcze dwa lata temu prominentny przedstawiciel tego ugrupowania zapewniał nas, iż kwestią reprywatyzacji partia ta zajmie się dopiero w następnej kadencji i tak by zapewne się stało, gdyby nie potrzeba dokopania prezydentce Warszawy, obecnie mocno już zagubionej politycznie Hannie Gronkiewicz-Waltz.

No cóż, pięknoduchom może się wydawać, że decydenci na ważnych stanowiskach w państwie nader często borykają się z konfliktem sumienia. Tymczasem dla nich o wiele ważniejszy jest ewentualny konflikt interesów i właśnie z tego powodu toruński ojciec chrzestny rządzącej partii wbił jej nagle nóż w plecy, zarzucając bierność w wyjaśnianiu olbrzymiego przekrętu finansowego, dokonanego za pomocą Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej (SKOK) w Wołominie. W następstwie tego SKOK-u na kasę oszuści przejęli ponoć ponad miliard złotych, więc chyba nawet więcej niż kreatorzy lewej reprywatyzacji w Warszawie. Czy nawet na polu wyłudzeń stolica nie potrafi być mistrzem?

Wróć