Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak nam kasa odfruwa

07-08-2019 20:27 | Autor: Maciej Petruczenko
W czasie, gdy Ursynów pozostawał samodzielną gminą, nader zręcznie uwijał się w niej wiceburmistrz, który – jak informowała prasa lokalna – potrafił podstawiać przy ważnych projektach inwestycyjnych nazwisko własnej córki względnie podpierać istotne decyzje nazwiskami nieboszczyków. Mimo że same pismaki udowodniły, że wiceburmistrz przekrętami stoi, nawet jeden włos z tego powodu nie spadł mu z głowy, a prokuratura nie miała najmniejszej ochoty na postawienie zarzutów temu panu.

Bezkarność na niższych i wyższych szczeblach władzy stała się w pewnym momencie cechą immanentną nowej Polski. Bodaj jako pierwszy próbował z tym walczyć Lech Kaczyński, najpierw jako prezes Najwyższej Izby Kontroli, a potem jako minister sprawiedliwości, ale w obydwu wypadkach szybko go pogoniono, iżby nie przeszkadzał w dorabianiu się różnym ważniakom.

Dopiero później doszło do najsłynniejszego majstersztyku w historii Polskich Nagrań, gdy specjalnie przeszkolony w zakresie obsługi magnetofonu naczelny redaktor „Gazety Wyborczej” Adam Michnik dokonał zapisu rozmowy ze znanym producentem filmowym Lwem Rywinem, który miał mu złożyć „korupcyjne” propozycje. W następstwie podstępnego nagrania Lew został zamknięty w klatce. Było mu w niej o wiele mniej wygodnie niż we własnym legowisku w Konstancinie. Wszelako analiza prawna przestępstwa, jakiego miał się dopuścić ów pupil lewicy, zawsze mi się wydawała co do konkluzji zaskakująca, bowiem Rywin proponował Michnikowi jakieś „układy”, które przyniosłyby mu korzyści finansowe i umożliwiły zajęcie intratnego stanowiska zawodowego. Tyle że te propozycje wychodziły z ust człowieka, którym w tym momencie nie pełnił żadnej funkcji publicznej. Równie dobrze – ja mógłbym zaproponować naczelnemu „GW” taki układ, podobnie jak sienkiewiczowski pan Zagłoba radził ofiarować komuś Niderlandy. Czego to się bowiem przy wódeczce nie gada...

A jednak Rywin poszedł siedzieć, chociaż w wyniku jego rozmów z Michnikiem ani jeden grosz z kasy publicznej nie został stracony. Teraz zaś mamy aferę na 24 fajerki, bo wyszło na jaw, że uważany nominalnie za „drugą osobę w państwie” marszałek Sejmu Marek Kuchciński traktował rządowe maszyny latające – Gulfstreama i Sokoła – niczym prywatne taksówki i fruwał sobie na pokładzie jednego lub drugiego na wycieczki do domu jako mieszkaniec Przemyśla, nie bacząc na to, że za każdym razem ich użycie miało tzw. status HEAD i wiązało się z zaangażowaniem obstawy, samolotów rezerwowych itd. Chodziło zatem o zachowanie procedur, jakie obowiązywały, gdy w 2010 doszło do tragicznego lotu rządowym tupolewem do Smoleńska. A wtedy w wyniku nieprzestrzegania arcyważnych rygorów zabiło się 96 osób.

Odetchnąwszy więc z ulgą, że pan marszałek – w przeciwieństwie do lecącego wspomnianym tupolewem prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego – miał tyleż szczęśliwych startów co lądowań, kolejne pismaki wyśledziły, iż było to ponoć nawet sto lotów, a te wycieczki, również z udziałem rodziny lub zaprzyjaźnionych posłów partii Prawo i Sprawiedliwość – przy pozorowaniu wizyt oficjalnych – miały kosztować Skarb Państwo nawet milion złotych. Trudno tym informacjom w całości zaprzeczyć, skoro sam pan marszałek zaczął sobie posypywać głowę popiołem i w ramach pokuty za ten ciąg antypaństwowych grzechów – ogłosił swoje (bardzo skromne zresztą) wpłaty na cele charytatywne. Choć – tak między Bogiem a prawdą – jako pokutę powinien sam sobie zadać pielgrzymkę na kolanach do Częstochowy bo może to dopiero sprowadziłoby go z obłoków na ziemię.

W jego wstępnych wyjaśnieniach najbardziej zdziwiło mnie to, że częste wykorzystywanie służbowych maszyn tłumaczył napiętym terminarzem zajęć. Dziwnym trafem ten napięty terminarz wiązał się z wizytami w pobliżu rodzinnego Przemyśla. Tak czy siak, wiemy już, że Marek K. wykorzystywał państwowy serwis latający do celów prywatnych ze skandalicznym naruszaniem przepisów. Ja jednak bym go całkowicie usprawiedliwił. Otóż równo rok temu dziennik „Rzeczpospolita” poinformował społeczeństwo, że zgodnie z oficjalnym dokumentem rządowym, wielką szansą Polski powinno być zintensyfikowanie Partnerstwa Publiczno-Prywatnego (PPP). No i realizację tego kierunku polityki mamy na przykładzie marszałka Sejmu – jak znalazł. Powiem szczerze, że mnie również – w ramach praktykowania PPP – rządowe wozidła latające bardzo by się jako redaktorowi naczelnemu „Passy” przydały. Swego czasu dobrze nam znany sąsiad z Ursynowa Leszek Miller, pełniący okresowo funkcję premiera rządu RP, spadł był mi jak z nieba, a prawdę mówiąc naprawdę z nieba, bo o krok od mojego podwarszawskiego domu rozbił się wraz z rzeczniczką Aleksandrą Jakubowską, z trudem przeżywszy twarde lądowanie helikoptera. Sam, z czystej ciekawości, chętnie bym się tymi rządowymi zabawkami też porozbijał. Bo wielce to przyjemne uczucie, gdy się korzysta z państwowych dobrodziejstw w celach prywatnych, ciesząc się w duchu: i tak Rzeczpospolita za to wszystko zapłaci. Gdybym miał więc możliwości Marka K., to bym sobie latał do domu akurat Sokołem, omijając korki na Puławskiej. Tak jak bez korków bogacze z Konstancina dolatują na pole golfowe w Sobieniach Królewskich, wykorzystując maciupkie lądowiska w obu miejscowościach.

Co do obywatela Marka Kuchcińskiego, to bardzo mnie ciekawi, czy Sejm zabierze mu immunitet poselski i czy koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński nie wyda polecenia, by tego – najprawdopodobniej – przestępcę wyprowadziło któregoś ranka z domu paru zamaskowanych agentów, okazując jego zatrzymanie kamerom telewizyjnym. Tak jak miało się to odbyć w wypadku znanej ze społecznych zasług, a nie z przestępstw, pani wójt gminy Lesznowola, której kamery akurat nie zdołały uchwycić. Marszałek Kuchciński dał w Sejmie mnóstwo popisów świadczących dobitnie, że jest głównie posłusznym wykonawcą zadań partyjnych przy ewidentnym lekceważeniu nie tylko zasad regulaminowych, lecz także dobrych obyczajów. Czy wobec tego ma być obywatelskim przykładem dla młodzieży, odwiedzającej Sejm? A przecież, jak słusznie zauważył kiedyś Jan Zamoyski, takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie.

Wróć