Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Ilu warszawiaków na metr kwadratowy?

07-07-2021 21:28 | Autor: Maciej Petruczenko
W cotygodniowym felietonie, zawierającym mój osobisty punkt widzenia na wiele spraw, trudno mi powstrzymać się na wstępie od dwóch smutnych uwag. W ostatnim czasie otóż przeniosły się do lepszego ze światów dwie osoby, z którymi na gruncie Warszawy miałem bezpośredni kontakt. Pierwsza z tych osób to Agnieszka Andrzejewska, córka sławnego pisarza Jerzego Andrzejewskiego. Swego czasu współpracowała ze mną jako naczelnym redaktorem – najpierw w tygodniku „Pasmo”, a potem w „Passie”.

Drugą osobą, którą żegnam od serca jest Andrzej Iwaszkiewicz, długoletni dyrektor Stadionu Dziesięciolecia. Obiekt to był na wstępie zaiste imponujący, pięknie wkomponowany w nadwiślański krajobraz praskiego brzegu Wisły, a mieścił aż 71 000 widzów, chociaż w 1958 – przy okazji meczu lekkoatletycznego Polska - USA – zasiadło na nim (w dużym stopniu na schodach) aż 100 tysięcy rozentuzjazmowanych warszawiaków. Byli oni w równym stopniu stęsknieni za naszymi mistrzami l.a., jak i za Amerykanami sensu stricto, od których zaraz po wojnie odciął Polskę Wielki Brat. Owa frekwencja 1958 pozostaje do dzisiaj rekordem świata, jeśli chodzi o imprezy lekkoatletyczne. Ja jednak poznałem się z Andrzejem Iwaszkiewiczem dopiero w latach 70-tych ubiegłego wieku, prowadząc dziennikarską drużynę piłki kopanej – FC Publikator. Wobec coraz bardziej chudnącego budżetu państwa Stadion Dziesięciolecia nigdy nie doczekał się całkowitego doinwestowania i z konieczności popadał w ruinę. Wobec tego nagabywany przeze mnie dyrektor Iwaszkiewicz tak odpowiadał, gdy prosiłem, by się zgodził na rozegranie tam meczu Publikatora: – Bocznego boiska to wam nie dam, bo tam gra Stal FSO, ale główne – proszę bardzo, możecie grać od rana do wieczora.

No i graliśmy, nie od rana do wieczora wprawdzie, ale całkowicie za darmo. Iwaszkiewicz wiedział, co robi, bo już nie było nadziei na uratowanie Stadionu Dziesięciolecia jako reprezentacyjnej areny kraju, za to moje publikacje w „Przeglądzie Sportowym” przypominały władzom że ten obiekt jeszcze istnieje. Za tamto częste goszczenie Publikatora będę Andrzejowi Iwaszkiewiczowi dozgonnie wdzięczny. Tym bardziej, że w niezapomnianych meczach z reprezentacją Polskiego Związku Piłki Nożnej miałem okazję grywać przeciwko prawdziwym tuzom naszego futbolu: Edmundowi Zientarze, Bernardowi Blautowi, Lucjanowi Brychczemu, Jackowi Gmochowi...

No cóż, z tamtych lat pozostały wzruszające wspomnienia, ale mnie Stadion Dziesięciolecia (otwarty w w 1955) najbardziej kojarzy się z tym, że przez kilkadziesiąt lat pozostawał najłatwiej dostępną areną sportową w Polsce, mając ze wszystkich stron dogodny dojazd szynowy, w tym linię pociągów podmiejskich Wschód – Zachód, czyli próbkę dzisiejszego metra. Dzięki temu tłumy ludzi bez problemu dojeżdżały na wielkie imprezy i bez problemu obiekt opuszczały, co w 2012 sprawdziło się w tym samym miejscu, gdy zamiast Stadionu Dziesięciolecia mieliśmy już podczas piłkarskich mistrzostw Europy – Stadion Narodowy.

Przestrzeń w wielkim mieście jest rzeczą wprost bezcenną. Tylko że dzisiejsi mądrale w ogóle jej nie cenią. Stąd projekty zwężenia niemal wszystkich przelotowych ulic Warszawy, na domiar złego zaś chyba już zatwierdzona perspektywa zagęszczenia zabudowy zasadniczej części miasta. Krótko mówiąc, jest to dążenie do tego, żeby warszawiacy mieli ciasno i niewygodnie. Jeśli taki jest właśnie cel, to nie wątpię, że uda się go zrealizować. Dla uświadomienia czytelnikom „Passy”, co to znaczy, przypomnę, że zburzenie Warszawy zajęło niemieckiemu okupantowi dosłownie chwilę, zaś odbudowa zniszczeń z 1944 roku trwa do tej pory. O wiele łatwiej jest bowiem burzyć niż tworzyć. Dlatego nie bez sentymentu wspomina się dzisiaj kolejkę do Konstancina i tramwaj (nawet ten konny) do Wilanowa, bo jeszcze za komuny gospodarze Warszawy pozamykali owe bezcenne szynowe linie, podobnie jak kolejkę przez Piaseczno do Grójca, która w nowoczesnej wersji elektrycznej byłaby dzisiaj jak znalazł i nie mielibyśmy aż takich korków na Puławskiej.

Oczywiście, potrafię spojrzeć w przód, iść z postępem i założyć, że całkiem niedługo w wielkim mieście Warszawa zaczniemy poruszać się za pomocą pojazdów transportu osobistego, nie tylko jeżdżących, lecz również unoszących się w powietrzu, bo takie wehikuły Amerykanie potrafili zbudować już w latach 40-tych ubiegłego wieku. Tyle że taka zmiana tradycyjnej trakcji nie dokona się z dnia na dzień, a w tzw. międzyczasie trzeba będzie posługiwać się tradycyjnymi środkami lokomocji. Czyli sunąć nimi po asfalcie, gdzieś się w nich zatrzymać i gdzieś zaparkować. A na razie zwężone ulice powodują, że nie ma jak przepuścić pojazdów uprzywilejowanych, a zwłaszcza karetek pogotowia ratunkowego. Może jednak komuś chodzi o to, żeby wiezieni karetkami pacjenci już w nich kończyli żywot, pozwalając na zrobienie oszczędności i Narodowemu Funduszowi Zdrowia, i Zakładowi Ubezpieczeń Społecznych.

Zgęszczona zabudowa w Warszawie to zabieranie światła dziennego wielu budynkom mieszkalnym. To zamienianie miasta w mrowisko. Gdy dziś już w pełni zdajemy sobie sprawę, że kwestie ekologiczne są w naszym życiu absolutnie najważniejsze, stwarzanie mieszkańcom stolicy nieludzkich warunków życia wydaje się czymś skandalicznym. Czyżby Rada Miasta ulegała z jakichś względów wpływowym deweloperom, którzy gotowi są wszędzie postawić sięgający chmur wysokościowiec, wziąć swoją kasę i powiedzieć: adios amigos! Teraz martwcie się sami.

Podróżując od dziesiątków lat po świecie, widziałem do czego doprowadziła gęstość zabudowy i natężenie ruchu samochodowego w wielu światowych metropoliach. Dziwię się, że Warszawa sięga po niezbyt fortunne środki, by temu zaradzić.

Wróć