Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

I weryfikację warto zweryfikować...

08-11-2017 22:00 | Autor: Tadeusz Porębski
Sejmowa Komisja Weryfikacyjna korzysta z domniemania konstytucyjności – uważa dr Łukasz Bernatowicz, autor książki „Reprywatyzacja na przykładzie gruntów warszawskich". – Zatem obowiązkiem wezwanego urzędnika, państwowego czy samorządowego, jest stawienie się przed oblicze tego gremium – powiedział w wywiadzie udzielonym Dziennikowi Gazeta Prawna.

Odmiennego zdania jest prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która samowolnie przyznając sobie kompetencje Trybunału Konstytucyjnego ogłosiła wszem i wobec, że komisja jest tworem niekonstytucyjnym, więc ona nie musi się przed "bolszewikami" tłumaczyć.

Może HGW ma rację, a może jej nie ma. Tak czy owak, odmawiając zeznań przed sejmową komisją stawia Platformę Obywatelską, której jest wiceprzewodniczącą, w bardzo trudnej sytuacji. Przeciętny warszawiak, nawet przychylny PO i wrogo nastawiony do PiS, odbiera uniki HGW jako rejteradę kogoś, kto prawdopodobnie ma sporo za pazurami i kryje się za podwójną gardą z obawy przed konsekwencjami wynikającymi ze złożenia fałszywych zeznań, za co grozi kryminał. Przeciętny warszawiak tłumaczy sobie uniki pani prezydent w dosyć prosty sposób: "Gdyby była niewinna, stawiłaby się przed komisją i oczyściła mocno nadszarpnięty wizerunek. Znaczy, ma coś na sumieniu". Jestem podobnego zdania.  

Pod koniec września pracownia Kantar Public podała, że 45 proc. Polaków uważa, iż organ kierowany przez Patryka Jakiego przywraca sprawiedliwość społeczną. Przeciwnego zdania jest tylko 29 proc. W powiązaniu ze sztuczkami czynionymi przez HGW to bardzo niepokojący sygnał dla PO, a wybory samorządowe już za rok. Platforma ogłosiła ostatnio początek boju o Warszawę wystawiając kandydaturę Rafała Trzaskowskiego na prezydenta stolicy. Jednak tradycyjnie skupiono się na wyświechtanych sloganach (obrona samorządów przed oprymującą Polskę pisowską dżumą), zapominając o skonstruowaniu dla kandydata przemawiającego do warszawskiego obywatelstwa, pozbawionego wyborczej kiełbasy programu. Jeśli dodać do tego nieszczęsną HGW, która staje się dla swojej partii przysłowiową kulą u nogi, warszawskie rokowania dla PO stają się mocno średnie.

Transmitowane na cały kraj posiedzenia Komisji Weryfikacyjnej to niezwykle wydajny motor propagandowy, mogący przesądzić o wyniku przyszłorocznych wyborów samorządowych – nie tylko w stolicy. I choć działalność tego gremium wydaje się powoli rozmywać, nadal jest to niebywale skuteczny wyborczy oręż. PO wydaje się tego nie dostrzegać, choć ostatnio przeszła do kontrataku. Stołeczny ratusz opublikował listę nieruchomości zreprywatyzowanych za rządów w stolicy Lecha Kaczyńskiego, nominata PiS. Z komunikatu wynika, że podczas jego prezydentury „zreprywatyzowano ponad 200 nieruchomości, w tym również z lokatorami”, i że część spośród reprywatyzacyjnych decyzji została przez niego osobiście podpisana. Padają adresy, kilka z nich wyjątkowo prestiżowych: aleja Róż 1, Nowy Świat 46, Marszałkowska 58, Krakowskie Przedmieście 37, Mokotowska 52, Foksal 13, Chmielna 25, Królewska 6, pl. Trzech Krzyży 16a.

Korzystając ze znakomitej koniunktury stworzonej przez komisję weryfikacyjną, PiS jeszcze podkręca emocje w społeczeństwie. Szykuje się kolejna afera, tym razem chodzi o uchwalany miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dla części Śródmieścia, zezwalający na lokowanie w tym rejonie miliardowych inwestycji. Ta sprawa, o której wielokrotnie pisałem na łamach "Passy", śmierdzi na kilometr. Procedura zwrotu wartej 160 milionów zł nieruchomości z przedwojennym adresem Chmielna 70 (w ostrej granicy z PKiN) trwała zaledwie trzy tygodnie. W dniu 16 października 2012 r. ratusz ustanowił prawo użytkowania wieczystego do niezabudowanego gruntu o powierzchni 841 mkw. na rzecz trojga aresztowanych ostatnio osób – Marzeny K., Grzegorza M. oraz Janusza P., a kilka tygodni później HGW tytułem scalenia podpisała zarządzenie o przekazaniu im w użytkowanie wieczyste kilku sąsiednich działek.

Chodzi o siedem skrawków gruntu o rozmiarach od 23 do 367 mkw. pomiędzy ul. Emilii Plater a zachodnim skrzydłem PKiN. Miasto powinno je wyżej wymienionym inwestorom chętnym powiększenia przejętej nieruchomości sprzedać, a nie przekazywać w użytkowanie wieczyste. Na rynku wtórnym użytkowanie wieczyste ma taką samą wartość jak własność, więc miasto na tym interesie dużo straciło, a inwestor dużo zyskał. Zapłacił bowiem za siedem działek w strefie śródmieścia funkcjonalnego, którego jądrem jest Pl. Defilad, jedynie 25 proc. ich wartości (ok. 6 mln zł), zamiast 21 milionów, które musiałby jednorazowo wnieść do miejskiej kasy w przypadku ich zakupu. Bój o nieruchomości przy PKiN, z elementami korupcyjnymi w tle, ma swoje korzenie w Radzie m. st. Warszawy, która uchwala miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego dla stolicy.

Na sesji rady miasta w dniu 9 listopada 2010 r., ostatniej w kadencji samorządu 2006 – 2010 (to bardzo istotny szczegół), po pięciogodzinnej dyskusji radni PO, wspierani przez klub SLD, uchwalili plan zagospodarowania przestrzennego rejonu Pl. Defilad. Radnych koalicji potraktowano niczym maszynkę do głosowania, najwyraźniej komuś bardzo zależało na uchwaleniu lokalnego prawa w postaci przedstawionej przez zarząd miasta. Komisja ładu przestrzennego otrzymała do zaopiniowania projekt planu z 240 (!) uwagami... dzień przed głosowaniem. Rozpatrzenie ćwierci tysiąca uwag w ciągu kilkunastu godzin jest niewykonalne, ale komisja uporała się z tak trudnym zadaniem. Na sesji na siłę przepchnięto plan przewidujący powstanie w rejonie PKiN pięciu wieżowców. Kulisy tego dziwnego posiedzenia rady miasta aż proszą się o wyjaśnienie. Czemu przed oblicze komisji nie są wzywani ówcześni radni – członkowie komisji ładu przestrzennego, z jej przewodniczącym na czele?

Z każdym kolejnym posiedzeniem mam coraz większy dystans do działań Komisji Weryfikacyjnej. Coraz więcej bicia piany, coraz mniej konkretów i ustaleń. Zamiast wezwać prokuratorów z Mokotowa i szefa wydziału dochodzeniowego mokotowskiej policji, którzy umorzyli śledztwo przyjmując idiotyczną hipotezę, że Jolanta Brzeska pojechała wieczorem z bańką benzyny do Lasu Kabackiego i dokonała samopodpalenia, wysłuchuje się nic nie wnoszących do sprawy zaznań celebrytki z Rady Społecznej funkcjonującej przy komisji. Małgorzata Wassermann, szefowa sejmowej komisji ds. Amber Gold, nie waha się wzywać i publicznie grillować – ku uciesze telewizyjnej gawiedzi – policjantów oraz prokuratorów zamieszanych w tę gigantyczną aferę. Patryk Jaki nie idzie śladem swojej koleżanki partyjnej i jest to moim zdaniem duży błąd. Stołeczne organy (nie)ścigania i tutejszy wymiar (nie)sprawiedliwości są bowiem w dużym stopniu odpowiedzialne za reprywatyzacyjne bezprawie. Konkretni ich przedstawiciele powinni publicznie tłumaczyć się z popełnionego grzechu zaniechania oraz ewidentnego brakoróbstwa i świecić oczami przed warszawiakami. 

Moim zdaniem, Rada Społeczna, funkcjonująca przy Komisji Weryfikacyjnej, to zbędny kwiatek do komisyjnego kożucha. Powołanie do życia tego gremium miało prawdopodobnie służyć dodatkowemu uspołecznieniu sejmowego organu. Zadaniem członków rady jest m. in. wydawanie własnych opinii w rozpatrywanych przez komisję sprawach. Czy opinie te są w jakimkolwiek stopniu wiążące dla komisji? Sądzę, że w żadnym. W ogóle, większości aktywistów udzielających się w tzw. ruchach lokatorskich nie można nazwać społecznikami. To osoby, które stały się ofiarami dzikiej reprywatyzacji i łącząc się w kupy broniły przede wszystkim własnego dachu nad głową. Kreowanie się liderów tzw. ruchów lokatorskich na jedynych sprawiedliwych, bez udziału których szczegóły złodziejskiej reprywatyzacji nie zostałyby ujawnione, jest nadużyciem i nie ma oparcia w faktach. Afera wyszła na jaw wyłącznie dzięki determinacji Iwony Szpali i Małgorzaty Zubik z "Gazety Wyborczej", które za cykl publikacji o reprywatyzacji otrzymały m. in. nagrodę Grand Press, Nagrodę Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego oraz Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Rola ruchów lokatorskich w  medialnym nakręceniu afery i ujawnieniu jej szczegółów jest znikoma.

Dowodem na to, że członkowie Rady Społecznej wcale nie są tacy społeczni, jak by się mogło wydawać, jest wypowiedź jednego z nich. – Przeciętnie poświęcamy na przeglądanie akt od 20 do 30 godzin tygodniowo. Ale teraz mamy krótki termin na wydanie aż sześciu opinii, więc pracy będzie ponaddwukrotnie więcej – pożalił się ostatnio w rozmowie z dziennikarzem "Rzepy" proszący o zachowanie anonimowości członek rady. Nie dziwię się tej prośbie. To godny napiętnowania brak moralności, że ktoś wpierw deklaruje działanie pro bono, a potem w nieudolnie woalowany sposób domaga się za to kasy. Bo niezbyt subtelne przesłanie anonima w mig podchwycił Patryk Jaki: – Czas pomyśleć nad środkami dla Rady Społecznej – poinformował dziennikarza "Rzepy".  To ma być żart, panie wiceministrze? Jeśli mówi pan poważnie, to trzeba również pomyśleć o zmianie w nazwie rady, bo słowo "społeczna" od zawsze kojarzy się z działalnością pro bono, czyli bez wynagrodzenia, dla dobra ogółu.

Wróć