Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Hulaj dusza, na hulajnodze...

24-04-2019 21:16 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeśli pragniesz mojej zguby, hulajnogę kup mi luby – mogłaby dzisiaj powiedzieć oczekująca prezentu dziewczyna, co nieco trawestując znaną kwestię z „Zemsty” Aleksandra Fredry. W warunkach miejskich hulajnogi spopularyzowały się już dość dawno, rywalizując skutecznie ze skateboardami. Teraz jednak nadeszła moda na wypożyczanie hulajnóg w wersji elektrycznej, na których można – przy ich standardowym wydaniu rozwijać prędkość do 25 km/godz, a w wydaniu wyczynowym pędzić nawet sześćdziesiątką, co już zbliża ów wehikuł do motocykla i samochodu.

Ćwierć wieku temu podziwiałem w Nowym Jorku skateboardzistów, którzy czepiali się jadących aut, oszczędzając sobie fizycznej fatygi, tak jak ja w dzieciństwie czepiałem się zimą rozpędzonych sań, mając przykręcone do butów łyżwy nazywane śniegówkami. W tamtym czasie hulajnogi też były popularne, ale nie jako pojazd stosowany w normalnym ruchu ulicznym, lecz jako podwórkowe zabawki dla dzieci. Zazdrościłem bardzo mojemu rówieśnikowi w sąsiedztwie, któremu rodzice kupili elegancką hulajnogę na dużych kołach z pompowanymi oponami. Taki sprzęt robił wtedy niemal takie same wrażenie jak dorożka na gumach.

Czy jednak w dzisiejszej dobie, wobec kolosalnego natężenia ruchu ulicznego w wielkich miastach, dopuszczenie doń „hulajnożników” jest mądrym posunięciem? Jeśli się zważy, że nasze prawo drogowe jeszcze nie zdążyło zdefiniować hulajnogi i oficjalnie nie wiemy, czy ten sprzęt jest porównywalny z butem pieszego, czy raczej z motorowerem – trudno nie martwić się o bezpieczeństwo zarówno amatorów takiego sposobu przemieszczania na lądzie, jak i osób ewentualnie przy zderzeniach z hulajnogą poszkodowanych.

Sam pamiętam okres współzawodniczenia trakcji konnej z trakcją motorową, co akurat w Polsce nie było zbyt trudne, bo gdy jeszcze furmanki i dorożki stanowiły codzienny widok na ulicach i szosach, samochodów (zwłaszcza osobowych) mieliśmy jak na lekarstwo. Stąd w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku wzięła się sympatyczna piosenka „Wio, koniku”, akcentująca przewagi woźnicy nad kierowcą. Jeszcze w 1971 obwożone przeze mnie po kraju małżeństwo amerykańskie nie mogło wyjść z podziwu, że u nas na drogach międzywojewódzkich (odpowiednikach ich „interstate”) toczy się tyle furmanek. Filmowali je z zapałem turystów, odkrywających będący jeszcze w pełnej krasie Dziki Zachód, bo w USA konie wierzchowe pojawiały się już tylko na ekranach kin w hollywoodzkich westernach.

Przez ostatnie półwiecze wiele się jednak w Polsce zmieniło, pod względem liczby osób zmotoryzowanych w skali całego społeczeństwa zaczynamy bić nie tylko europejskie rekordy i doszło już do tego, że samochody bodaj bardziej utrudniają niż ułatwiają nam życie, poczynając od zatruwania atmosfery. Liczbą zabitych na drogach przewyższamy większość krajów Unii Europejskiej, a samo miasto Warszawa straszy nas codziennie od rana ciężkimi wypadkami na przelotowych arteriach. Z początkiem wiosny dokładają swoje do pieca szaleni motocykliści, których policja na ogół nawet nie próbuje zatrzymać lub dogonić, gęstniejąca sieć ścieżek rowerowych coraz bardziej utrudnia życie samochodziarzom, no i do tego dochodzą teraz nieszczęsne hulajnogi (a także mające koła po bokach segwaye), które zaczynają być coraz większym postrachem dla pieszych na chodnikach.

O niedawnym wypadku na Krakowskim Przedmieściu media trąbią od wielu dni, dziwiąc się, że to nie jeździec, który pędził na elektrycznej hulajnodze, tylko potrącona przez niego i następnie odwieziona do szpitala czeska turystka została ukarana mandatem. Podobno za brak ostrożności w marszu. Może szła w zbyt ślamazarnym tempie, niedostosowanym do prędkości hulajnogi i z całą bezczelnością tamowała ruch. Znacznie sroższa kara spotkałaby zapewne niewidomego, który potknąłby się o jedną z systematycznie porzucanych na chodnikach hulajnóg i ją niechcący uszkodził. Nie znam szczegółów tego zdarzenia, aczkolwiek wiele wskazuje na to, że funkcjonariusze przyjęli interpretację, jaką przed sądem zastosował pewien bandzior, tłumacząc, że szedł najspokojniej w świecie chodnikiem, aż tu nagle jakiś piechur z niewiadomych przyczyn uderzył silnie głową w jego pięść.

Zagubienie prawodawcy w sytuacji, gdy na rynku mamy do czynienia z coraz bardziej oryginalnymi środkami transportu indywidualnego, wydaje się na razie zrozumiałe, jakkolwiek prace nad rozwiązaniami normatywnymi w tej materii trwają stanowczo za długo. Być może, doszłoby do przyspieszenia, gdyby np. marszałek Sejmu zalecił posłom przyjeżdżanie przyjeżdżanie na hulajnogach, a premier i prezydent wydali identyczne polecenie swoim urzędnikom. Od razu skończyłaby się seria wypadków z udziałem limuzyn prowadzonych przez mistrzów kierownicy ze Służby Ochrony Państwa. Podobno najkosztowniejsza hulajnoga elektryczna ma wartość najwyżej dwóch-trzech tysięcy złotych. To tyle co nic w porównaniu ze smokami BMW, kupowanymi za setki tysięcy i remontowanymi po wypadkach za równie ciężkie pieniądze. Co ciekawe, jeśli wierzyć mediom, każdy emeryt, który przecież dostanie w maju od państwa 880 złotych swoistej

„trzynastki” na rękę, będzie mógł sobie za to kupić lekko używaną, ale w pełni sprawną hulajnogę, której eksploatacja z natury rzeczy musi być o niebo tańsza niż ujeżdżanie 20-letnich opelków i lanosów.

Na koniec pozwolę sobie tylko zauważyć, że na razie hulajnożników zapewne słusznie stawia się na równi z pieszymi, no bo skoro zwykłą elektryczną hulajnogą można rozwinąć prędkość 25 km/godz, a rekordzista świata na setkę Usain Bolt potrafił pomknąć momentami nawet o 20 km/godz szybciej na własnych nogach, to kto tu może być większym zagrożeniem w ruchu?

Wróć