Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Henryk Talar – spod Mostu Poniatowskiego na wyżyny sztuki

28-03-2018 23:22 | Autor: Maciej Petruczenko
To już pół wieku artystycznego Tour de Pologne Henryka Talara, który przez lat wiele miał życiową garderobę na Ursynowie. Ostatnio w ten swój dawny zakątek na chwilę powrócił i był wzruszony przyjęciem przez dawnych sąsiadów.

Tak się akurat złożyło, że gdy sięga się w przeszłość, Talarowi mieszkanie w wielkiej płycie ursynowskiej kojarzy się z jednoczesnym kontaktem z wielką sztuką: w Teatrze Telewizji, w Ateneum, gdzie pod dyrekcją Janusza Warmińskiego mógł być partnerem autentycznych gwiazd: Aleksandry Śląskiej, Jana Świderskiego, Romana Wilhelmiego... Sam zaś – jak dziś powiada ze śmiechem – został już na wstępie odtrącony przez komisję egzaminacyjną w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, gdzie w 1965 roku oceniono młodego ambicjonera nader brutalnie: ani wzrostu, ani głosu, ani talentu... Do krakowskiej PWST dostał się dopiero za drugim podejściem, żeby razem z równie niskim Jerzym Trelą zazdrościć urody i postury przystojniakowi Leszkowi Teleszyńskiemu. No cóż, minęły lata, a bilans dokonań pierwszych dwóch jest nieporównanie większy od dorobku głównego bohatera telewizyjnego serialu „Życie na gorąco”, bo okazało się, że chociaż imponującego wzrostu u nich nie ma, to jednak talent mają obydwaj niepośledni.

Wspominam o warunkach fizycznych Henryka, ponieważ w jego pamięci pozostaje zaskakująca reakcja jednego z widzów w momencie, gdy po zagraniu pewnego spektaklu aktor wyszedł wraz z partnerami na scenę, żeby ukłonić się publiczności i zamiast słów zachwytu nad swoją grą usłyszał mimowolny okrzyk: jaki on mały... Z podobnymi reakcjami mógł się również spotykać w początkach kariery inny niewysoki, a wielce utalentowany artysta – Tadeusz Łomnicki. Bo tak naprawdę nie warunki fizyczne, ale smykałka do wykonywania określonego zawodu odgrywa decydującą rolę.

– Dziś to można sobie żartować z tego, że za pierwszym razem nie dostałem się do szkoły teatralnej, ale w 1965 niosło to poważne konsekwencje, bo groziło obowiązkowym poborem do wojska, przed czym jakimś cudem zdołała mnie uchronić kochana mama – przypomina sobie Talar, który właśnie za jej poduszczeniem poszedł po skończeniu szkoły podstawowej do technikum elektryczno-mechanicznego w Bielsku-Białej. Zdobył tam dający zdaniem matki pewność zarobkowania zawód, który uprawniał do obróbki metali skrawaniem. Jednak na przekór rodzicielce – wolał w końcu zająć się obróbką żelaznego repertuaru literackiego: Szekspira, Moliera, Fredry, Wyspiańskiego, Czechowa, Dostojewskiego, Bułhakowa, Gombrowicza, Głowackiego... Tym sposobem straciło polskie rzemiosło, a zyskała polska sztuka.

Dziś Henryk ma za sobą setki wybitnych ról i mógłby spokojnie spocząć na laurach, ale uważa, że to jeszcze nie czas, żeby założyć nogę na nogę i pozostawać wreszcie w najłatwiejszej do zagrania roli – outsidera. Dlatego oglądamy go między innymi w nowym serialu TVP pt. „Leśniczówka”, a jednocześnie możemy podziwiać wyreżyserowaną przez niego „Zemstę” Fredry w białostockim Teatrze Dramatycznym, gdzie – z wyjątkiem jednej – wszystkie role wykonują kobiety.

Talar urodził się w roku 1945 w największej obecnie w Polsce (23  000 mieszkańców) wsi Kozy w okolicach Bielska-Białej i ten swój wiejski rodowód wspomina z sentymentem:

– Tam przecież mieszkali moi dziadkowie, tam złowiłem w strumyku moje pierwsze pstrągi i tam też padłem na twarz w krowie łajno po bójce z silniejszym ode mnie Stasiem Bednarczykiem. W Kozach wykonałem na dodatek swój pierwszy krok artystyczny. Otóż wuj Tadeusz brał mnie do grupy kolędników, obchodzących wieś z szopką. Co ciekawe, wszystkie drzwi się przed nami otwierały, bo mieszkańcy uważali, że przynosimy im szczęście. Taka to była piękna tradycja i wzajemna ludzka życzliwość, o jaką trudno dziś w wielkim mieście, gdzie w luksusowych apartamentowcach sąsiad z sąsiadem potrafi przez dziesiątki lat nie zamienić słowa – opowiada dawny mieszkaniec wielkopłytowego bloku przy ulicy Wiolinowej, sąsiadującego z kościołem Wniebowstąpienia Pańskiego, gdzie całkiem niedawno uświetnił 50-lecie posługi kapłańskiej długoletniego proboszcza Tadeusza Wojdata, wygłosiwszy Pacierz Ursynowski autorstwa Tadeusza Nowaka.

Wieś Kozy to był w życiu Talara tak naprawdę epizod, bo rodzina (matka – szwaczka, ojciec – kierowca) szybko przeprowadziła się do Bielska-Białej, gdzie brat Henryka objawił się jako geniusz elektroniki.

– W oczach rodziców mój brat to był ktoś. A gdy ja zdradziłem swoje ambicje artystyczne, chcąc zdawać do krakowskiej PWST, potraktowali mój zamysł jako chwilową fanaberię, która raz-dwa przeminie. No bo cóż to za zawód: aktor, komediant? – cytuje po latach opinię matki człowiek zaprzedany tej profesji sercem i duszą, zaznaczając wszakże, iż wbrew pozorom – rodzicielka w wielu momentach życiowego zagubienia pomogła mu wyjść na prostą.

Gdy tak gadamy sobie z Henrykiem po starej znajomości, trudno go nie zapytać, dlaczego w pamięci widzów zapisał się przede wszystkim rolami czarnych charakterów, w tym rolą Johanna Heimanna w znakomitym serialu telewizyjnym „Polskie drogi”.

– O dziwo, na początku kariery byłem aktorem komediowym i mam nawet za sobą doświadczenia estradowe. Ale z grywania czarnych charakterów jestem w gruncie rzeczy zadowolony, bo dają one okazję do wtapiania się w człowieczą duszę i stanowią próbę zrozumienia, dlaczego zły człowiek właśnie tak się zachowywał, jak zostało napisane w powieści, w scenariuszu. Autorzy sztuk utożsamiają się na ogół z pozytywnymi bohaterami, więc aktor grający tych złych dostaje w zasadzie wolną rękę i może się wykazać pełnią kunsztu artystycznego. Budowanie takiej roli dużo aktora kosztuje i mimo woli samemu szuka się w sobie podobnych minusów. Ja akurat uwielbiam grać czarne charaktery z wielkiej literatury rosyjskiej: z Czechowa, Dostojewskiego, Bułhakowa, bo ich teksty są tak świetne, że nic w nich nie potrzeba zmieniać i wygłasza się je z ogromną satysfakcją, z jaką recytuję też wiersze naszej znakomitej poetki Krystyny Miłobędzkiej – zwierza się brawurowy wykonawca ról Piotra Wierchowieńskiego („Biesy”), Trofimowa („Wiśniowy sad”), Wolanda, Piłata („Mistrz i Małgorzata”), a także króla Eryka XIV w sztuce Strindberga.

W pewnym sensie Talar mógłby przywołać stwierdzenie Karola Marksa, że byt określa świadomość, bo po ukończeniu szkoły teatralnej nie chciał zostać w Krakowie wobec braku mieszkania i przyjął propozycję przenosin do Szczecina, a potem do Kalisza, gdzie na szerokie wody wyprowadziła go Izabela Cywińska, polecając młodego aktora scenom warszawskim.

– Jako przybysz z prowincji musiałem jakby zdawać egzamin aktorski jeszcze raz, a kłody pod nogi próbowali mi rzucać koledzy grający najwyżej role halabardników. Mimo wszystko godziłem się w teatrze Ateneum z siedzeniem na ławce rezerwowych, bo jednak było się w jednej ekipie ze Śląską i Wilhelmim, który mi kiedyś udzielił rozsądnej rady: – Jak pan dostaje propozycje filmowe, niech pan je bierze, nie zważając na teatr, bo drugi raz mogą się nie trafić.

Tymczasem ja wiele z tych propozycji, również jako późniejszy aktor Teatru Narodowego, odrzuciłem, dając pierwszeństwo teatrowi, czego poniekąd żałuję. Niemniej, pewne szanse wykorzystałem, chociażby w serialach telewizyjnych, w których zetknąłem się z takimi gigantami aktorstwa, powiedziałbym nawet – arystokratami ducha, jak moja wielka mentorka Ryszarda Hanin, jak Gustaw Holoubek, jak Tadeusz Fijewski – wzdycha ze wzruszeniem przedstawiciel teatru z najwyższej półki. I dodaje: – Dziś szkoły teatralne i filmowe opuszcza co roku po dwustu absolwentów i ja, jako pedagog, im mówię: – Jeśli wam proponują role, to korzystajcie z każdej nadarzającej się okazji, pamiętając jednak, żeby nie dać się rozdrobnić.

O swoich początkowych problemach bytowych po przybyciu z Kalisza do Warszawy Talar mówi tak: – Oto ja, na scenie dumny wykonawca ról Konrada w „Wyzwoleniu” i króla Eryka XIV, w praktyce życiowej byłem zwyczajnie bez dachu nad głową, więc najpierw przyszło mi mieszkać razem z moją Elą w zielonym Volkswagenie pod mostem Poniatowskiego. Z czasem zostaliśmy przyjęcie przez naszego przyjaciela Marka Nowakowskiego do skromnego mieszkania na Targówku, aż wreszcie kochany dyrektor Ateneum Janusz Warmiński załatwił mi u ministra kultury Józefa Tejchmy przydział spółdzielczego lokum na Ursynowie, będącym wtedy osiedlem w budowie, które jeszcze nie miało metra, więc dojeżdżałem do pracy autobusem 195, zanim dorobiłem się takiego luksusu jak FSO Polonez – snuje ursynowską opowieść Talar. W swoich artystycznych poszukiwaniach zdążył się naobijać po całej Polsce i dobrze wie, że na prowincji pracują również znakomici aktorzy, w wielu wypadkach nawet lepsi od tych, którzy grają w warszawskiej pierwszej lidze i lubią – poza rolami na scenie albo na planie filmowym – odgrywać również „na ściance” role celebrytów.

– Na prowincji jest aktorom o tyle trudniej, że w zasadzie mają do dyspozycji tylko teatr, bez szerszych możliwości występowania, a ewentualne położenie roli w jedynym miejskim teatrze przeżywa się o wiele bardziej niż podobną wpadkę w stolicy, gdzie za chwilę można się popisać w innej produkcji teatralnej, filmowej, telewizyjnej – mówi Henryk, którego ogromnie irytuje degradujący trend w teatrze, filmie, a nawet w kabarecie. Prawdziwą sztukę zastępuje tanie przypodobanie się publiczności, żeby wywołać prostacki rechot. Tak zwane kabarety, pokazywane w najlepszym czasie antenowym przez największe stacje telewizyjne, przyniosły zdaniem Talara szkodę niemal nie do odrobienia.

Henryk podszedł tolerancyjnie do kolegi, który zdecydował się wystąpić w Teatrze Narodowym na golasa, obnosząc swoje „klejnoty” tuż przed oczami widzów, sam jednak przy innej okazji odmówił reżyserowi, namawiającemu go do całkowitego obnażenia na scenie:

– Nie ze wstydu bynajmniej odmówiłem, tylko zapytałem wtedy, w jakim celu miałbym się obnażać? – wyjaśnia mój rozmówca, przypominając mi od razu celny tekst Wojciecha Młynarskiego sprzed lat: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio...”.

Talar wspomina z łezką w oku, że w czasach jego debiutu teatr był „miejscem szlachetnym”, a dziś to się pod wieloma względami zaczyna zmieniać:

– Mogę zrozumieć, że młodzi twórcy mają prawo do wprowadzania nowości, ale czy przy okazji muszą podpalać całą teatralną przeszłość i lekceważyć wielkie tradycje? – pada pytanie retoryczne z ust Henryka, który podkreśla, że jego panem będzie zawsze widz, dla którego się gra, i jeśli aktor o tym nie pamięta, popełnia wielki błąd.

Na pytanie, czy lepiej było wykonywać zawód aktorski w okresie PRL niż teraz, Talar odpowiada:

– Różnica polega na tym, iż w czasach władzy ludowej teatr był czymś niesłychanie ważnym, ponieważ przekazywało się publiczności to, czego w normalnym życiu nie sposób było przekazać. I wtedy występowanie przed widzem wiązało się z poważną odpowiedzialnością. A teraz świątynia sztuki zamienia się często w miejsce zabawy dla amatorów. Co gorsza, jeśli reżyserowi brak talentu, to nie wystawia dzieła któregoś z wielkich autorów, tylko przedstawienie „według Szekspira” albo „według Bułhakowa” – trafnie zauważa Henryk.

Gdy mówię mu, że jako wieloletni globtrotter, który z niejednego pieca chleba jadał, uważam, że w akurat czasach PRL mieliśmy najlepszy teatr i faktycznie najlepszych aktorów na świecie, okazuje się, że obaj podzielamy tę opinię. A wyrażał ją też wielokrotnie sławny szwajcarski dramaturg Friedrich Dürrenmatt, zwłaszcza wtedy, gdy przyszło mu obejrzeć Romulusa Wielkiego w warszawskim Teatrze Dramatycznym – z Janem Świderskim w roli głównej.

Talarowi zdarzyło się dwa razy pełnić zaszczytne stanowisko dyrektora teatru – w Częstochowie i Bielsku Białej, ale po latach doświadczeń uważa, że aktor nie powinien być dyrektorem:

– Po pierwsze dlatego, żeby nie powstał syndrom dobierania aktorów na pewno gorszych od siebie; po drugie zaś – żeby nie wypaść z aktorskiego rynku. Dobrze pamiętam, że powróciwszy do zawodu aktora, musiałem budować swoją karierę jakby od nowa, co nie było łatwe – wzdycha Henryk, konstatując na koniec, że przez 50 lat na ogół nie odmawiał brania proponowanych mu – nawet bardzo drobnych ról; że będąc artystycznym wieloboistą, zagrał i rolę Pana Boga, i rolę Szatana, ale nigdy nie jawiła mu się rola marzeń. Może ona dopiero przed nim?

 

HENRYK TALAR, urodzony 25 czerwca 1945 roku we wsi Kozy niedaleko Bielska-Białej. Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny, radiowy, reżyser, pedagog, lektor. W 1969 ukończył PWST w Krakowie. W latach 1994-1997 dyrektor naczelny i artystyczny Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, a w okresie 1997-1999 dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Był wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi, edukując m. in. Joannę Kurowską i Krzysztofa Ibisza.

Grał w teatrach: Dramatycznym w Szczecinie (1969-1970), im. Bogusławskiego w Kaliszu (1970-1973), Ateneum (1976-1982 i 1985-1997), Studio (1982-1985) i Narodowym (2000-2011) – w Warszawie. Otrzymał Złoty Mikrofon za wybitne kreacje w Teatrze Polskiego Radia i Złoty Ekran za role w spektaklach „Selekcja” i „Potrójny nelson” w TVP.

W teatrze zagrał między innymi role: Konrada w „Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego (1970), Prozorowa w „Trzech siostrach” Antoniego Czechowa (1972) i Trofimowa w „Wiśniowym sadzie” tegoż autora (1986), Eryka w „Eryku XIV” Augusta Strindberga (1972), Piotra Wierchowieńskiego w „Biesach” Fiodora Dostojewskiego (1977), Dyndalskiego w „Zemście” Aleksandra Fredry (1996), Wolanda/Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa (1998), Prospero w „Burzy” Williama Szekspira (2012).

W filmie zadebiutował jako powstaniec („Sól ziemi czarnej”, 1969), a potem brawurowo zagrał Johanna Heimanna w „Polskich drogach” (1976), proboszcza w „Kochaj albo rzuć” (1977), Hauptsturmführera Knothe w „Umarłem, aby żyć” (1984), Eldara de Casterberga w „Wiedźminie” (2001/2002) i mnóstwo innych ról.

Wróć