Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Grzech pierworodny i inne, pomniejsze grzeszki

07-10-2015 22:20 | Autor: Maciej Petruczenko
Na naszych oczach w błyskawicznym tempie dewaluują się najbardziej uznane marki, a jednocześnie następuje upadek choćby największych autorytetów. Bardzo popularna – również w Polsce – marka Volkswagen została jak wiadomo skompromitowana po ujawnieniu szwindlu, jakim było zainstalowanie w skądinąd nie rdzewiejących i nie psujących się autach ze znakiem VW oprogramowania maskującego rzeczywiste wyziewy spalin z silników Diesla.

Media niemieckie zaczęły bić na alarm, widząc w tym poważne zagrożenie dla dawno utrwalonego w świecie sloganu „made in Germany”, kojarzącego się z solidnością i niezawodnością.

A Volkswagena, którego wielkie przedstawicielstwo mamy w naszej okolicy, nie usprawiedliwia to, że podobnymi kombinacjami próbowały mydlić oczy ekspertom również inne firmy samochodowe. Niemiecka – i nie tylko niemiecka – solidność zaczęła być przeżytkiem w momencie totalnego umiędzynarodowienia rynku. Dlatego kupując niedawno lodówkę firmowaną przez renomowanego producenta z RFN, usłyszałem od sprzedawcy: – Panie, dzisiaj to wszystko jedno, czy kupuje pan sprzęt niemiecki, amerykański czy włoski, bo i tak to wszystko robią faktycznie Chińczycy i za dwa lata będzie pan miał lodówkę do wyrzucenia...

To prawda, że coraz więcej sławnych marek znajduje się już w chińskich rękach, czego najlepszym przykładem jest nasz Animex, który za sprawą Amerykanów dostał się Chińczykom, a w ślad za nim biznesmeni z Państwa Środka przejęli również Krakusa i Morliny. Ale co tu się dziwić, skoro nawet markowe wódki Żubrówka i Soplica to już dzisiaj nie żaden Polmos, tylko Russian Standard. I Adam Mickiewicz musi się w grobie przewracać, podobnie jak przewracał się chociażby Józef Piłsudski, gdy Stadion Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej funkcjonował pod reklamowym kryptonimem Pepsi Arena, zanim zyskał z początkiem tego roku imię Marszałka.

Spośród szanowanych marek światowych poważną wpadkę zanotował również w tych dniach Kościół Rzymskokatolicki, będący akurat od setek lat ostoją narodu polskiego i kierowany do niedawna przez papieża-Polaka. Oto bowiem wywodzący sie z seminarium w Pelplinie szacowny monsignore Krzysztof Olaf Charamsa, asystent sekretarza Międzynarodowej Komisji Teologicznej przy Kongregacji Nauki Wiary w Watykanie, okazał się wesołym chłoptasiem, któremu najważniejsze sprawy kojarzą się z d....pą. No i ten uczony ksiądz poskarżył się urbi et orbi, że Kościół nie docenia, a nawet nie toleruje gejów. I rzucając tę prawdę obecnemu papieżowi Franciszkowi prosto w twarz, Charamsa jednocześnie przedstawił swojego katalońskiego kochanka, z którym widać mu bardziej po drodze niż z Jezusem. Tym sposobem potwierdził krążące od dawien dawna pogłoski, że Watykan jednak bardziej jest podległy homoseksualnemu lobby niż Ojcu Świętemu, niezależnie od tego, komu owo dostojne miano przynależy.

Sam już nie wiem, co w tej sytuacji powiedzą dzieciom na lekcjach religii katecheci. Tym bardziej, że kilka lat temu uznawany bodaj za największy autorytet w dziedzinie teologii poznański profesor, ksiądz Tomasz Węcławski ogłosił nagle, że porzuca sutannę i wiarę jednocześnie, doszedłszy do wniosku, że Jezus nie jest Bogiem. A ta sensacyjna decyzja prof. Węcławskiego była też ponoć podyktowana tym, że bezduszny aparat hierarchów Watykanu – zamiast zrobić porządek z nazbyt natarczywie zalecającym się do kleryków arcybiskupem Juliuszem Paetzem, wziął faktycznie tego gagatka w obronę. Czyżby gejowskie lobby i wtedy dało o sobie znać i czy to ono właśnie chroniło również miłośnika dominikańskich chłopców, czołowego pedofila watykańskiego – arcybiskupa Tadeusza Wesołowskiego? Takie pytania wypada sobie teraz zadawać, rozglądając się za jakimś duchowym autorytetem, na którym na pewno nie można się zawieść.

Z mojego punktu widzenia taki autorytet mamy na szczęście na wyciągnięcie ręki. Chodzi mi o metropolitę warszawskiego – kardynała Kazimierza Nycza, który potrafi zaimponować nie tylko znakomitą retoryką, lecz także wyjątkową kulturą w obcowaniu i z wiernymi, i z niewiernymi. Co najważniejsze zaś ten przybysz z Pomorza rozwiązał wreszcie ważny ursynowski problem, jakim był spór o trzy działki pod Kopą Cwila, lekkomyślnie przekazane przez miasto Archidiecezji Warszawskiej pod zabudowę sakralną. Mieszkańcy dzielnicy ostro się sprzeciwiali zabetonowaniu samego centrum pięknego zielonego terenu, wskazując, że kościołów ci na Ursynowie dostatek, a miejsc rekreacyjnych tyle, co kot napłakał. Mocno forsowana kościelna inicjatywa przywodziła na myśl osiemnastowieczną satyrę pióra – nomen omen – biskupa Ignacego Krasickiego, zawartą w „Monachomachii”: „Było trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki”. Gdy miasto odzyskało teren pod Kopą, można to było najlepiej skwitować słowami: Bogu dzięki...

Niestety, takiego prostego rozwiązania nie znajdą mieszkańcy innego ursynowskiego zakątka – graniczącej z Parkiem Przy Bażantarni ulicy Kazimierza Jeżewskiego, którą tak zabudowano z jednej strony zwalistymi blokami, że w efekcie nawet mieszkańcom nie starcza miejsca do zaparkowania aut. Ktoś tam najwyraźniej popełnił grzech pierworodny, myląc plan zagospodarowania przestrzennego z planem maksymalnego zabetonowania terenu. A szkoda, bo do pięknej Alei Kasztanowej, stanowiącej urokliwą część Jeżewskiego, sznur samochodów po obu stronach ulicy zupełnie nie pasuje. Co gorsza, na tym sznurze nawet nie można się z rozpaczy powiesić.

Wróć