Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Gdzie ruch kołowy jest najbardziej płynny...

20-09-2017 20:47 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeśli już mamy mówić o ewidentnym rozwodnieniu tematu w naszej okolicy, to najlepszym przykładem wydaje się węzeł komunikacyjny „Marynarska”. Jest to splot wyjątkowo ważnych arterii w bezpośrednim rejonie międzynarodowego portu lotniczego, biurowego zagłębia zwanego Mordorem oraz potężnej aglomeracji mieszkaniowej, jaką pozostaje Ursynów.

No i co kilka miesięcy owe arterie zalewa woda, kierowców natomiast zalewa krew, bo nikt przecież nie porusza się na co dzień amfibią. Momentami można się zastanawiać, czy jest to naprawdę węzeł komunikacyjny, czy węzeł gordyjski, do którego przecięcia trzeba wezwać jakiegoś nowego Aleksandra Macedońskiego.

Na razie wzywa się wciąż do raportu przedstawicieli Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Bo przecież chodzi o fragment Południowej Obwodnicy Warszawy z jej rozlicznymi odgałęzieniami. Czy GDDKiA również w tym wypadku powierzyła  zrealizowanie newralgicznej inwestycji jakiemuś fuszerowi? Podobno inwestycja w tak ważnym miejscu pochłonęła aż miliard złotych, ale wciąż nie wiadomo kto jest odpowiedzialny za brak właściwego odprowadzenia wody. Takie zalania, jakich w ciągu minionych kilku miesięcy na węźle Marynarska było już trzy, można porównać z tym, co się działo niedawno w kilku miastach na Florydzie, gdzie woda, owszem, popłynęła ulicami, tylko że powodem była wysoka fala na oceanie, wywołana przez Irmę – jeden z najsilniejszych huraganów w historii. Warszawa akurat nie leży nad oceanem, a mimo to jest wciąż zalewana, jakby to nie Wisła sączyła się przez miasto, lecz Atlantyk.

No cóż, korzystając z funduszy unijnych zdobywamy się na potężne inwestycje w skali całego kraju, tylko że z ich realizacją są bezustanne kłopoty. Zaczęły się one już po wybudowaniu tzw. Autostrady Wielkopolskiej, którą od zarania trzeba wciąż naprawiać. Potem mieliśmy autostradowe szaleństwo w obliczu piłkarskich mistrzostw Europy 2012 i całą serię realizacyjnych zawałek, a na dodatek zator płatniczy z winy państwa, który doprowadził do bankructwa wielu podwykonawców. Nikt się wtedy nad tymi prywatnymi firmami nie litował, a największy mądrala w gronie polskich ekonomistów – prof. Leszek Balcerowicz – wzruszył tylko, jak pamiętam,  ramionami, podkreślając, że owi podwykonawcy sami sobie winni, bo wiedzieli, że ryzykują, dostarczając niezbędne materiały bez gwarancji uzyskania zapłaty. Dobre sobie, prywaciarze liczyli właśnie, że kto jak kto, ale państwowy wykonawca na pewno im zapłaci... Gdyby szanowny pan profesor, nauczony przez Amerykanów liberalizmu rynkowego, choć raz w życiu sam spróbował poprowadzić przedsiębiorstwo, może by śpiewał całkiem inaczej.

Kilka dni temu do prowadzonej bodaj w radiu TOK FM dyskusji nad zagospodarowaniem Warszawy włączył się jakiś rozsądny słuchacz, który słusznie zauważył, że brak racjonalności w tym zagospodarowywaniu bierze się głównie stąd, iż za projektowanie stołecznej urbanizacji – zamiast inżynierów – biorą się politycy. W efekcie ich nieskoordynowanej działalności mamy rozwój miasta na zasadzie: każdy wuj na swój strój. I tak Bogiem a prawdą nikt nad całością nie panuje. Bodaj najbardziej dobitnym dowodem tolerowania, a nawet kreowania chaosu stała się z jednej strony tak zwana dzika reprywatyzacja, z drugiej zaś – jakby zupełnie niekontrolowana deweloperka.

Szczątkowe, jakże często spóźnione plany zagospodarowania przestrzennego pozwalają budować biurowce i apartamentowce na zasadzie „hulaj dusza, piekła nie ma”. Ilekroć słyszę, że władze miasta „muszą” w określonej sytuacji prawnej dać pozwolenie na budowę, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Proszę zajrzeć do wspomnianego Mordoru, w rejon Domaniewskiej, Konstruktorskiej, Postępu. Tam wciąż wtyka się kolejne plomby biurowe, nie bacząc na problemy z dojazdem i parkowaniem. Dawny Służewiec Przemysłowy, ziejący na ogół pustą przestrzenią, zamienił się w biurowe mrowisko. Gdybyż takie powstało na przykład obok stacji metra Wilanowska, to rozumiem.

Ale nie w ślepym zaułku, kończącym się na wąskiej uliczce Suwak.

O tym, że miasto musi wydawać warunki zabudowy pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiła wielokrotnie, tłumacząc, że jest niejako w sytuacji bez wyjścia. Tak samo uzasadniała konieczność reprywatyzacyjnych zwrotów względnie wypłaty odszkodowań. No  i co? Nagle sama przejrzała na oczy i rozpędziła na cztery wiatry Biuro Gospodarki Nieruchomościami, które wsadziło ją jako decydentkę już nie na jedną, ale na tysiąc min. Ale tak to jest, gdy się polega na prawie oderwanym od życia. Co najgorsze, nie wszystkie reprywatyzacyjne gafy da się naprawić, a skompensowanie wszystkich strat w majątku miasta, wynikłych z radosnej działalności pana dyrektora Marcina Bajki i spółki – wydaje się po prostu niemożliwe.

Wspomniany radiosłuchacz, słusznie krytykujący szarogęszenie się w mieście polityków, przypomniał, jakim błogosławieństwem dla Warszawy były rządy sprawującego funkcję prezydenta w latach 1875-1992, „ruskiego” skądinąd generała Sokratesa Starynkiewicza. Ten mądry i pełen szlachetnych intencji Rosjanin przestawił miasto na tory nowoczesności, zapewniając mu służącą w znacznej mierze do dzisiaj infrastrukturę, a przede wszystkim system wodociągów i kanalizacji, autoryzowany przez znamienity ród inżynierski Lindleyów, który wcześniej zbudował podobne urządzenia w Hamburgu, Frankfurcie nad Menem, Kolonii, Lipsku, Düsseldorfie, Szczecinie.

Starynkiewicz zadbał o miejską zieleń i komunikację zbiorową (tramwaje konne), wprowadził oświetlenie gazowe i wiele innych dobrodziejstw, wydając na część inwestycji nawet własny majątek. Hanna Gronkiewicz-Waltz mogłaby w tym ostatnim aspekcie pójść w jego ślady i poprosić swojego męża, żeby pieniądze, jakie uzyskał najpierw w drodze faktycznie bezprawnego spadkobrania, a następnie sprzedaży kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 – przeznaczył na szlachetny cel dofinansowania w mieście jakiejś drobnej inwestycji. Jak wynika bowiem z oficjalnych enuncjacji, dorobił się wszak – być może nieświadomie – na mieniu kradzionym.

Wróć