Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Gdzie prawo, a gdzie – sprawiedliwość...

23-11-2016 22:33 | Autor: Maciej Petruczenko
Stara to prawda, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Kto zatem miał okazję usiąść i gorzko zapłakać nad zgliszczami powojennej Warszawy, w której zamiast pójść do porządnej restauracji, można było tylko szarpnąć gorące pyzy od stojącej na ulicy babiny i kto pamięta, że w Śródmieściu królowali głównie k....rwa i złodziej – ten wie, jakie były skutki wojennej zawieruchy, w tym wypadku nawet gorszej od trzęsienia ziemi.

Kto z kolei przypomni sobie, jaki był entuzjazm warszawiaków, starających się w przyspieszonym tempie odbudować miasto, temu w głowie się nie pomieści, że dzisiejsza wolna Polska mogła kopnąć w dupę ówczesnych budowniczych. Komu wreszcie nie zamazał się całkiem obraz tak zwanej Polski socjalistycznej, temu nikt nie wmówi, że przejawem gospodarności – z jednej, a sprawiedliwości z drugiej strony było wówczas zasiedlenie przedwojennych warszawskich kamienic przez tłum lokatorów, płacących symboliczne czynsze, które po prawdzie nie wystarczały nawet na opłacenie wody w kranie, podczas gdy prawowitych właścicieli wyrzucono – jak to się dawniej mówiło – na zbitą mordę. Tak samo zresztą zostali potraktowani w skali kraju przedstawiciele sfery ziemiańskiej – najprzeróżniejsi właściciele mniej lub bardziej rozległych dóbr.

Wojna, a w ślad za nią społeczna rewolucja, przyniesiona na sowieckich bagnetach, to było coś, co przewróciło dawny porządek do góry nogami, zrównując parobków z dziedzicami i wprowadzając zwykłe służące na salony. Teraz zaś władze polityczne, a także – co gorsza – przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości udają, że się w latach 1944-1945 nic nie stało i że można potraktować tamten dziejowy przewrót niczym jeden z wielu normalnych przypadków prawnych, które wobec powstania sporu potrafi z łatwością rozstrzygnąć obecny sąd. Jak potrafi, widzimy teraz jasno w związku z toczącym się – zresztą nie tylko w Warszawie – procesem reprywatyzacji. Dziwnym trafem ów proces przerodził się w dostrzegalny gołym okiem przestępczy proceder. I wszyscy teraz płaczą nad rozlanym mlekiem, chociaż przez ponad dwadzieścia lat można było łeb uciąć hydrze.

W tym czasie jednak wiele osób prywatnych i instytucji rzuciło się na upaństwowioną względnie skomunalizowaną własność jak sępy, by pod pozorem rewindykacji najzwyczajniej rabować. W iluż to wypadkach legalni właściciele pozostawali bez szans na odzyskanie swoich nieruchomości, a w ilu – przyznawano ją w przyspieszonym tempie szemranym cwaniakom, którzy obrali sobie za cel zwłaszcza Warszawę i Kraków! Pod skrzydłami kolejnych ministrów spraw wewnętrznych na Rakowieckiej działała sobie na przykład ulokowana – jak się w pewnym momencie okazało – poza regularnym całym systemem prawnym niesławnej pamięci Komisja Majątkowa, która sięgała po wszystko, co jej się tylko spodobało w imię naprawienia krzywd związków wyznaniowych, oskubanych przez komunę. Podstawą prawną działania owej Komisji była uchwalona jeszcze w czasach PRL ustawa z maja 1989 roku „O stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczpospolitej Polskiej”. Jak tę ustawę w praktyce realizowano, przekonały się z biegiem lat poszczególne samorządy, którym Kościół po prostu zabierał bez jakiejkolwiek dyskusji wartościowe nieruchomości, również te, które do niego nigdy nie należały. O takich działaniach  emisariuszy Kościoła prosty lud mawiał dawniej: modli się pod figurą, a diabła ma za skórą. Nie ulega wątpliwości, że tolerowanie przez państwo jawnego bezprawia, jakiego dopuszczali się hierarchowie i niższych, i wyższych szczebli przyczyniło się do rozzuchwalenia amatorów cudzej własności, którzy przekonali się, jak łatwo w stworzonym przez władze prawnym zamęcie wyrywać pokaźne kęsy z substancji nieruchomościowej.

Miałem już okazję cytować w tym miejscu prorocze słowa Stefana Żeromskiego: „rozdzióbią nas kruki, wrony”. Czy Żeromski był do tego stopnia dalekowzroczny, że już w 1895 roku przewidział, jak się na warszawskich nieruchomościach dorobi Marzena K., jeszcze do niedawna piastująca kierownicze stanowisko w Ministerstwie Sprawiedliwości? Dama ta mimo woli stała się gwiazdą mediów, prowadząc zdecydowanie na liście najbogatszych warszawskich urzędniczek. Choć w majestacie prawa zgarnęła już ponoć w formie majątku trwałego względnie gotówki kilkadziesiąt milionów złotych, wieść niesie, że ciągle jej mało.

Polityczne sukinsyny, którym przez ćwierć wieku nie chciało się uchwalić kompromisowej ustawy reprywatyzacyjnej, ronią teraz krokodyle łzy, biadoląc, że majątek trafia w niepowołane ręce. Były prezydent Warszawy Marcin Święcicki oświadczył właśnie, że w reprezentowanej przez niego Platformie Obywatelskiej „jest pełna wola, żeby przyjąć ustawę” (rychło w czas...).  I jakoś nikt z polityków nie może sobie przypomnieć, z czyjej inicjatywy wprowadzono w 2004 ustawowy zapis o wypłacaniu odszkodowań za utracone nieruchomości zgodnie z ich dzisiejszą wartością (wcześniej było to liczone wedle kilkadziesiąt razy niższej wartości z 1945 roku)? A przecież cały czas funkcjonuje obsługa prawna Sejmu. Gdzież zatem protokoły, gdzie nazwiska inicjatorów nowelizacji? Może choćby to błyskawicznie by sprawdziły i ujawniły odpowiednie służby, zamiast włączać się w mechanizm międzypartyjnych rozgrywek?

Ponieważ sytuacja stała się nadzwyczajna, a związane z kwestiami reprywatyzacyjnymi procesy sądowe są w toku, pomysł powołania przy ministrze sprawiedliwości specjalnej komisji do badania tych kwestii wydaje się całkiem sensowny. Gdy się bowiem chce za wszelką cenę doścignąć złodzieja, trudno nie przekraczać dozwolonej prędkości. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

Wróć