Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

F-35 przed rakiem nas nie obronią

02-10-2019 21:29 | Autor: Tadeusz Porębski
Przed wyborami, zgodnie z wyborczą tradycją, obietnice partii politycznych, walczących ze sobą o władzę w państwie, sięgnęły już nie szczytu Himalajów, lecz orbity okołoziemskiej. Nagle wszyscy politycy, jak jeden mąż, dostrzegli, że polska służba zdrowia jest chora i dawaj na wyścigi ją reanimować. Oczywiście, w gadce - szmatce.

Tymczasem Janina Ochojska opisała ostatnio mediom w barwny sposób, jak wygląda rzeczywistość pacjentów kierowanych na tak zwaną szybką ścieżkę leczenia onkologicznego. Ludzie siedzą na korytarzach z kroplówkami w żyłach, ponieważ nie ma dla nich miejsc na salach. Ochojska sama zmaga się z chorobą nowotworową, więc wie, co mówi.

Wieloletni Plan Finansowy Państwa to dokument aktualizowany co roku przed końcem kwietnia, w oparciu o który rząd prowadzi prace nad budżetem państwa na kolejny rok. W dziale "służba zdrowia" wydatki na ochronę zdrowia rozbite są na dwie pozycje: ochrona zdrowia oraz opieka długookresowa. Wedle stosownego zapisu w WPFP wydatki na opiekę zdrowotną miały wynieść łącznie 5,2 proc. PKB, zaś poziom 6 proc. PKB Polska (zgodnie z ustawą 6 proc. PKB na zdrowie) ma osiągnąć w 2024 roku. Ostatnio głośno się zrobiło o 6 proc. już w następnym roku. Moim zdaniem, to kolejna wyborcza grucha na wierzbie. Widziałem ich w swoim życiu tyle, że zbierając je do kupy mógłbym otworzyć duży zakład produkujący gruszkowy dżem. Na przykład rząd koalicji Akcja Wyborcza Solidarność - Unia Wolności doszedł w swoim czasie do władzy, obiecując 11 proc. na ochronę zdrowia zamiast 9 proc. obiecanych przez Sojusz Lewicy Demokratycznej. Po prostu przebito stawkę oferowaną ludowi przez Sojusz. Jak w pokerze. Tyle że kiedy koalicja AWS-UW przejęła władzę w państwie, z 11 proc. zrobiło się 7,5 proc., a w następnych latach jeszcze mniej.

Dzisiaj mamy kolejną wyborczą powtórkę z rozrywki. Licytacja o wysokość procentu PKB przeznaczonego na ochronę zdrowia przybiera temperaturę wrzenia wody w czajniku. Słuchając tych popłuczyn, dostaję piany. Nie wierzmy w bajki, bo na obszarze służby zdrowia jeszcze długo nic się nie zmieni. Dlaczego? Z wielu powodów, z których kluczowy jest jeden – od lat leczymy objawy, na które choruje polska służba zdrowia, miast zdiagnozować i zacząć leczyć przyczynę. Tą kluczową przyczyną jest chory system. Jest on tak chory, że nie uzdrowi go nawet 12 proc. PKB, których w kasie państwa nie ma. Wielokrotnie pisałem na łamach "Passy", że bezpłatna opieka zdrowotna to fikcja. Podejmę ten temat jeszcze raz, ponieważ bezpośrednio dotyczy on "być albo nie być" każdego z nas.

Musimy wprowadzić symboliczną opłatę za usługi świadczone przez placówki ochrony zdrowia. Jak w sąsiednich Czechach, gdzie błyskawicznie uporano się z tym społecznym problemem. Wszak znacznie wydłuża się długość życia, stosuje się leki nowej generacji, za które trzeba płacić producentom coraz większe pieniądze. Dodatkowe koszty generują także najnowsze techniki operacyjne, wykonywane za pomocą wysoce specjalistycznych narzędzi, których zakup jest bardzo kosztowny. Czas najwyższy, by rządzący krajem pojęli, iż nie uzdrowi się naszej służby zdrowia bez wprowadzenia zmian systemowych. Ale kolejne ekipy rządzące krajem jak ognia boją się powiedzenia swoim obywatelom prawdy w oczy: "Jeśli nie wprowadzimy choćby symbolicznej odpłatności za świadczenia medyczne, nic się w naszej służbie zdrowia nie zmieni. Choćbyśmy ściągnęli do kraju najlepszego menedżera świata". Rząd naszych południowych sąsiadów zdobył się na odwagę i już wiemy, że im się to opłaciło. Czemu więc nie pójść śladem Czechów?

Udając się do lekarza, obywatel Republiki Czeskiej powyżej 18 roku życia płaci za wizytę 30 koron, czyli na nasze około 5 zł. Jeden dzień pobytu w szpitalu to wydatek w wysokości 60 koron (10 zł), dlatego hospitalizowani pacjenci często spędzają weekendy w domu. Oczywiście, tylko ci, którym zezwoli na to lekarz. Z opłat zwolnieni są najubożsi, zarabiający poniżej średniej krajowej oraz osoby, które leczą się przymusowo. Płaci się również za wypisanie recepty. Obowiązuje limit opłat regulacyjnych, które w ciągu roku może ponieść pacjent i wynosi on obecnie 5 tys. koron rocznie, czyli około 830 złotych. Nie dotyczy to dzieci oraz emerytów – dla nich limit jest mniejszy o połowę. Jeśli limit zostanie przekroczony, co zdarza się rzadko, dalszą opiekę finansuje państwo. Tak więc ponosząc przeciętnie na miesiąc koszt rzędu 70 zł, obywatel otrzymuje niczym nieskrępowany dostęp do każdego lekarza, ze specjalistami włącznie i nie musi miesiącami czekać na wizytę bądź na badanie specjalistycznym sprzętem. To się per saldo powinno opłacać każdemu – nawet najuboższym, ponieważ zdrowia nie da się przerachować na pieniądze.

Jak system wprowadzony w życie w Czechach w 2008 r. sprawdza się w praktyce? Już w pierwszym kwartale znacznie wzrosła liczba pacjentów, którzy zdecydowali się na kontynuowanie leczenia szpitalnego w domowych pieleszach. Korytarze przychodni zdrowia z dnia na dzień opustoszały. Za 90 koron (15 zł) Czech może wejść dzisiaj do lekarza specjalisty prosto z ulicy, bez potrzeby wyznaczania terminu. W Polsce też można wejść do specjalisty z ulicy, tyle że nie za 15, lecz za 200 zł. Już rok po wprowadzeniu reformy państwo czeskie pozyskało do budżetu 1,8 mld koron (około 300 mln zł) z tytułu wizyt w przychodniach, natomiast 1,3 mld koron (około 216 mln zł) pacjenci zostawili w szpitalach. Przeciętny Czech zostawił w przychodniach zdrowia około 210 koron (35 zł) w skali roku, co odpowiada 7 wizytom.

Rządy w państwie PiS, hojnie obdarowującego obywateli ich własnymi pieniędzmi pochodzącymi z ich podatków, wykluczają możliwość wprowadzenia w Polsce czeskiego rozwiązania. Grabić chorych i najuboższych? Co to, to nie. Lepiej grabić kreatywnych przedsiębiorców napędzających gospodarkę oraz obdarowywać nieudaczników, nierobów i dzieciorobów, których pełno szczególnie w małych miasteczkach. A co do tych najuboższych przypomnę z ubolewaniem, że, faktycznie, może nie być ich stać na opłacenie wizyty u lekarza w kwocie 5 bądź 10 złotych, ponieważ jedni wrzucają co niedzielę tyle na tacę, a inni dużo więcej składają w darze tatce Rydzykowi. Skąd więc mieliby wziąć na wizytę u lekarza? Prawda jest taka, drodzy rodacy, że nazajutrz po 13 października skończą się obiecanki - cacanki o leczeniu chorej polskiej służby zdrowia. W budżecie nie ma pieniędzy, bo niby skąd miałyby się pojawić, skoro dajemy każdemu niepełnoletniemu pętakowi 500 zł, każdemu emerytowi już nie jedną, a dwie dodatkowe emerytury, zaś każdemu uczniowi kaskę na szkolną wyprawkę?

A przecież od zdrowotności dużo ważniejsza jest obronność, więc nasz kraj zbroi się na potęgę, tak jakby lada moment miał być oprymowany przez śmiertelnych wrogów. Jakich mianowicie? Nieważne, przez wraże siły – może Rosja, może Iran, może terroryści z ISIS, może Żydzi, któż to wie? Żeby więc w razie napaści nie oddać nawet guzika, musimy mieć straszak, choć po cichu wiemy, że gdyby uderzyła na nas Rosja, to zakupione ostatnio u wuja Sama uzbrojenie za 6,5 mld USD (około 25 mld zł) pomogłoby nam niczym umarłemu kadzidło. I co z tego, że w związku z zakupem tego uzbrojenia trzeba będzie ponieść również inne, bardzo poważne wydatki, ponieważ pakiet nie obejmuje dodatkowych środków na zakupy uzbrojenia, czy inwestycji w przygotowanie infrastruktury? Ważne, że jako jedyni wejdziemy w 2024 r. w posiadanie sprzętu, którego nie ma żadne inne państwo w tym regionie. Że niby w 2024 r. nowoczesne dzisiaj uzbrojenie będzie już starożytnym złomem, gdyż technologie pędzą naprzód z prędkością światła? Spoko, kupi się od wuja Sama nowsze, wszak wuj traktuje nas jak najlepszego przyjaciela i chętnie odda nam za kolejnych kilka miliardów "zielonych" to, czego już nie będzie potrzebował.

W Polsce co roku na choroby nowotworowe zapada ponad 144 tys. osób (ponad 72,5 tys. kobiet oraz prawie 72 tys. mężczyzn). Z powodu nowotworu umiera ponad 92 tys. Polaków (ponad 51 tys. mężczyzn i ponad 40 tys. kobiet). Zgodnie z analizami do 2025 roku w Polsce liczba nowych rozpoznań nowotworów u mężczyzn wzrośnie do 90 tys. rocznie, a u kobiet do 80 tys. Zachorowalność na nowotwory złośliwe w Polsce jest niższa niż w krajach Europy Zachodniej, natomiast umieralność wyższa. Powód? Ciężko chory system ochrony zdrowia oraz chroniczny brak pieniędzy w dziale budżetu "ochrona zdrowia". Kiedy ludzie Prezesa będą płacić Amerykanom miliardy za uzbrojenie, niechaj zachowają w łaskawej pamięci fakt, że jedna na trzy osoby w Polsce zachoruje na raka. Dzisiaj na choroby nowotworowe cierpi już prawie trzy miliony Polaków i liczba chorych z roku na rok wzrasta. Państwo nie jest w stanie zapewnić im szybkiej pomocy medycznej, bowiem pieniądze z podatków obywateli, które powinny być przekazywane polskiej służbie zdrowia, lądują w przepastnych kieszeniach amerykańskich producentów broni.

W wielu krajach rozwiniętych uznano, że skuteczność zwalczania nowotworów złośliwych jest ważnym wskaźnikiem postępu cywilizacyjnego. Rak stał się bowiem chorobą cywilizacyjną, więc walka z nim powinna być absolutnym priorytetem dla każdego rządu. Niestety, dla polskiego rządu ważniejsze są zbrojenia. Czesi, Słowacy, Węgrzy, Rumuni i reszta obywateli państw tego regionu patrzą na Polaków jak na sługusów, którzy wpierw bez mydła wchodzili w tyłek Sowietom najeżdżając wraz z nimi zbrojnie sąsiadów, a dzisiaj zajadle pucują kowbojki Amerykanom. Winston Churchill powiedział swego czasu: "Polacy to dzielny naród rządzony przez idiotów". Widać to dzisiaj jak na dłoni.

Wróć