Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dwie Polski obok siebie

13-01-2016 21:06 | Autor: Andrzej Celiński
Miałem 17 lat, miesiąc przed maturą, 1967 rok. To był bardzo ciepły kwiecień. Pojechaliśmy z rodzicami i ich przyjaciółmi, jak zwykle w weekend (krótszy wtedy, w soboty się pracowało, chodziło do szkoły) na kilka godzin do Puszczy Kampinoskiej. Mój ojciec, odyniec, poszedł w las. Mama z żoną przyjaciela naszej rodziny, z moim bratem i dwiema ich córkami pozostały na kocyku. Ja, z przyjacielem moich rodziców poszliśmy pogadać, łatwiej mi się z nim gadało niż z rodzicami. Był wielkim wzrostem i mózgiem profesorem. Biochemikiem. Nawet w lesie: żółte sztruksowe spodnie o grubym prążku (nawet dzisiaj wzbudzałyby zainteresowanie, zwłaszcza w puszczy), tweedowa rudawa marynarka, biała koszula i fioletem biskupia wielka mucha w białe kropki pod brodą!

Kroczył puszczańską dróżką jak wielki kolorowy ptak. Drop o upierzeniu dzięcioła.  Zapytał: „Andrzejku, a jak z tobą?”. Odpowiedziałem: „Panie profesorze – wszystko do niczego. Mam dwie lewe ręce. Czego się dotknę – zepsuję. Nie mogę być mechanikiem samochodowym, tokarzem, ślusarzem, stolarzem – właściwie nikim. Na studia nie mam szans. Siedem dwój na ostatni okres. Rekord szkoły. Następny miał trzy. Jestem idiotą” – zakończyłem. Spojrzał ze swojej wysokości i odpowiedział: „Andrzejku! To świetnie, to znakomicie. Połowa drogi za tobą. Wiesz już, że niczego nie wiesz. To bardzo dobrze. Teraz tylko musisz zdobyć jakąś wiedzę”. Otworzyłem usta tak szeroko, że hipopotam by się zmieścił, jeśliby, rzecz jasna, fruwał po kampinoskiej puszczy. Dostałem się na studia, zresztą z zadziwiająco wysoką lokatą. Daleko wyższą niż moi koledzy, szkolni prymusi.

To jest prawdziwa anegdota. Od dzieciństwa mam w sobie jakąś barierę wobec prymusów. A już zwłaszcza wobec prymusów partyjnych. Którzy zawsze są z wodzem, niczego, co dla wodza przykre, nie widzą i zawsze znajdą właściwe uzasadnienie. Złotouści w przymilaniu się aktualnemu trendowi.

Polska partyjność. Partie, jak nazwa wskazuje, to jakaś część społeczeństwa, z identyfikującym ją programem, zespołem ludzi pozostających w rywalizacji z innymi ludźmi. Z założenia partie dzielą. Demokracja zaś ma wypracowywać politykę całości. Tak, by mimo różnic, jakoś się wzajemnie dopasować, by obok tego, co dzieli, było coś istotniejszego, co łączy. Tak jak w rodzinie. Jedni lubi gotowaną kapustę, drudzy sałatę surową. Jakoś trzeba to pogodzić. Znaleźć kompromis. Posunąć się trochę, dać miejsce drugiemu. Nie można zawsze mieć wszystkiego.

Demokracja to spór. Wedle jakichś reguł. Demokracja jest tym silniejsza, im więcej istotnych wartości, celów, pomysłów jest wspólnych. Im więcej jest zgody. Niby to elementarz, a u nas coraz mniej tego, co łączy. Kłócimy się o sprawy zmyślone, albo takie, które nie poddają się już żadnym działaniom, bo dotyczą odległej historii. Nie idzie o to, by nie spierać się o jej interpretacje, wyrzucić poza nasze myślenie kwestie symboliczne. Idzie o proporcje. I o cel. Mam wrażenie, że doszliśmy w Polsce do takiego stanu naszych politycznych relacji, że przedmiot każdej prawie wielkiej narodowej kłótni nie ma już wielkiego znaczenia dla kłócących się. Ważne jest by się kłócić.

Kilka lat temu zrobiłem eksperyment: przez cały okrągły rok, tydzień po tygodniu, umieszczałem swój felieton (razem było ich 54) w superprawicowym portalu Salon24.pl. Miałem mnóstwo komentarzy. Jak nikt inny. Zwykle ponad sto, czasem dwieście. Większość to był hejt. Okropny. Ciekawe, że wzmagał się, kiedy wymsknęło mi się coś korzystnego dla PiS-u, lub prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tak, jakby nawet lekka groźba zbliżenia była dla nich zagrożeniem. Więcej było w tym hejcie odniesień do przypisywanych mi intencji, niż do treści felietonów. Tak, jakby moje intencje były im znane.

Naród, który tak bardzo się dzieli wobec przeszłości, przegra konkurencję z narodami, które potrafią się łączyć dla przyszłości. Nie przypadek, nie wściekle nieprzyjazny nam los, nie diabeł jakiś prowadził nas do wielkich narodowych klęsk: do rozbiorów, utraty suwerenności, marginalizacji, biedy.

Kiedy zaczynało się powstanie listopadowe, Królestwo Polskie przeżywało gospodarczą hossę. Nie odbudowaliśmy gospodarki na tych ziemiach do poziomu 1830 roku przez pół wieku. Niepodległości, która mogłaby uzasadnić ten koszt, nie odzyskaliśmy. Przeciwnie – utraciliśmy względną autonomię. W powstaniu warszawskim zginęło miasto.

Tymczasem coraz mniej w Polsce sporów o przyszłość. O to, jak rozwiązywać realne problemy, jakie zagrożenia wydają się nam najbardziej istotne i jakie szanse można by wykorzystać.

Religia smoleńska jest najdobitniejszym śladem polskiego szaleństwa. Wszystko w niej nieprawdziwe. Polski bałagan, nieodpowiedzialność, niepunktualność, brak szacunku dla kompetencji, lekceważenie procedur i anomia, życzeniowe myślenie „jakoś to będzie”, hucpa – doprowadziły do katastrofy, jakiej świat nie widział. Były wcześniej sygnały, jakby sam Pan Bóg wskazywał, że coś z naszym wojskowym lotnictwem, jak idzie o dowodzenie, jest nie w porządku: katastrofa podczas święta niepodległości, kiedy kazano myśliwcom latać mimo ciężkiej mgły nad Warszawą, katastrofa transportowej Casy na lotnisku w Mirosławcu. A tu najpierw tworzy się nieprawdopodobna legenda, jakieś celowe rzekomo rozpylenie gazów nad Smoleńskiem, jakieś wybuchy, sztuczne mgły. Potem powstaje z tego najważniejsze spoiwo wielkiego ruchu politycznego, ważne kryterium awansu w strukturach państwa. W świadomości społecznej pozostaje, że wszystko jest możliwe, że największa bzdura stać się może religią państwa i że jej powielanie przynosi korzyści osobom, które to robią. Nie słyszałem, by jakikolwiek polityk PiS-u podał w wątpliwość podstawowe tezy kapłanów tej nowej państwowej religii. Publicznie zadał pytanie. Pokazał swój dystans.

Nie ma tam człowieka, który by myślał inaczej niż myśleniem zbiorowym? Nie ma tam ani jednej osoby, która by się nie bała powiedzieć, co myśli? A z drugiej strony – czy milionom wyborców Prawa i Sprawiedliwość to nie przeszkadza? Co jest z naszą kulturą życia społecznego, że oczywiste kłamstwo nie ma znaczenia, pozostaje nierozpoznane, albo zostaje zlekceważone.

Nie uzyskamy lepszej dla Polski pozycji, jeśli mitologie będą silniej nami kierować niż rzeczywistość. Mity mogą być spoiwem społeczeństwa zniewolonego, pozbawionego realnych możliwości samodzielnego rządzenia się. Kiedy nie ma się już nic w świecie realnych politycznych decyzji, to dla zachowania tożsamości narodowej i przeniesienia jej do lepszych czasów wytwarza się narodowe mitologie. Ale kiedy ma się już suwerenność, zdolność decydowania o sobie, politykę trzeba oprzeć na rzeczywistym rachunku szans i zagrożeń i zakotwiczyć ją w świecie materii, doświadczenia oraz wiedzy.

Bardzo ciężko jest o kompromis w przestrzeni mitologii. Tam, gdzie się ona zaczyna, kończy się polityka. Jeśli wielka część społeczeństwa powierza Kraj partii, która politykę opiera na fundamencie tworzonego przez siebie mitu, kończy się szansa na wspólnotę. Religię można albo przyjąć, albo odrzucić. Mamy więc dwie Polski: wierzącą i niewierzącą. One odpływają od siebie.

Szansę na uzdrowienie widzę w zdaniu sobie z tego sprawy.

Wróć