Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dwa tygodnie polskiej hańby

02-03-2016 22:11 | Autor: Andrzej Celiński
Co wojną stanowione, tylko wojna może zmienić. Europejskie granice i strefy wpływów po drugiej wojnie światowej zdawały się do 1989 roku nienaruszalne. Przynajmniej w warunkach pokoju. Mocarstwa, których liczba po 1945 roku zredukowana została do dwóch, dążyły do stabilizacji i równowagi sił. Jakakolwiek próba jej naruszenia była nie do pomyślenia. Dla narodów takich jak Polacy nie był to dobry czas. Gospodarczo najsilniejsza w Europie Republika Federalna Niemiec – nawet już po przyjęciu w 1975 roku Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – zachowała nadzwyczajną wstrzemięźliwość w okazywaniu sympatii wobec wielkiej „Solidarności” i wolnościowych aspiracji Polaków. Wiedziano tam, że klucze do zjednoczenia Niemiec są w Moskwie i nie jest w niemieckim interesie jakakolwiek ostentacja w ignorowaniu jej mocarstwowych interesów.

Jeszcze w 1987 roku, gdy już Michaił Gorbaczow na dobre rozgościł się na Kremlu, a udział ZSRR w wojnie o Afganistan zbliżał się ku końcowi, Amerykanie z ostrożnością podchodzili do projektu wielkich zmian, jaki wykluwał się w Polsce. Ostatniego żołnierza Armii Czerwonej „uroczyście pożegnaliśmy” na dziedzińcu Belwederu dopiero 17. września 1993 roku. Cztery lata po zaprzysiężeniu pierwszego rządu odrodzonej w swej niepodległości Polski. Nie znam człowieka    – w Polsce, w Stanach Zjednoczonych i gdziekolwiek byłem i rozmawiałem, nawet w monachijskiej siedzibie RWE – który w 1988 roku, nawet jesienią, przewidywał rychły rozpad Związku Radzieckiego, upadek dyktatur we wschodniej Europie (w tym i w Polsce), demokrację, wolność i suwerenność, gospodarkę rynkową i tak głęboką zmianę warunków geopolitycznych, że mogła się otworzyć droga Polski (i innych krajów dotychczasowej strefy wpływów Rosji) do NATO (Polska w 1999 roku) i Unii Europejskiej (my – w 2004 roku).

Ćwierć wieku od wielkiej cezury 1989 zadziwiająca jest amnezja nie tylko coraz częściej w swej masie miernej jakości polityków, ale też: dziennikarzy, uczonych, dostojników najróżniejszych gildii i dyscyplin. Jakby Polacy nie tylko napili się szaleju, ale po czubki głów w nim się zanurzyli.

Przypominam, bo w dzisiejszej debacie o teczkach, rewizjach, esbeckich wpływach na los Polaków, o konieczności „dobrej zmiany”, o Unii i jej kryzysie, o Lechu Wałęsie i po prostu o Polsce – nie odnajduję śladu najistotniejszych elementów historii. Widzę nieudolne, aintelektualne próby wytworzenia jakiejś nowej religii. Ten kościół ma jednego tylko kapłana: Jarosława Kaczyńskiego. On (i brat jego) stwórcą wszystkiego co dobre. Reszta to przypadkowe postacie. Jeśli znane, to na smyczy SB. W tę brednie wierzy co trzeci Polak. Niewierzący w większości milczą. Na tzw. wszelki wypadek. Buduje się mit jakoby Polacy jak jeden mąż powstali w 1989 przeciw „komunie” i tym patriotycznym uniesieniem zadusili ją na śmierć. Nie było rozpadu potęgi Związku Radzieckiego. Nie było Wałęsy i jego „Solidarności”. Nie było, bo było SB, która to wszystko wymyśliło i sfinalizowało w Magdalence, spiwszy przywódców „Solidarności” (z których część „mogła” być szantażowana). Był tam Lech Kaczyński. Jako jedyny (może poza Frasyniukiem) jakoś smutny. Reszta oddawała się libacji. Tak ma wyglądać nowa, prawdziwa historia. Mają powstać książki i filmy, które ją prostym Polakom przedstawią. Że Lenin? A kogo to obchodzi?

Szczęśliwi, którzy żyją ahistorycznie. Upominam  – ahistoryzm prowadzi ku zgubie.

Nie jest fanaberią zniewieściałych w swoim cyklizmie i wegeterianizmie zachodnich intelektualistów, że we wszystkich cywilizowanych państwach Europy i Ameryki historia jest w kanonie przedmiotów nauczania od średnich klas szkoły powszechnej aż po maturę. Polityk bez gruntownej jej znajomości we Francji, Wielkiej Brytanii, a nawet w Niemczech – raczej się tym nie chwali. W polskiej współczesnej debacie znajomość historii, mimo na okrągło powtarzających się, wręcz rokokowych do niej odwołań – nie ma znaczenia. Kiedy we wrześniu 1987 roku John Whitehead, pierwszy zastępca George'a Schultza, ówczesnego sekretarza stanu w USA, w odpowiedzi na mój apel o czynne wsparcie ze strony Ameryki dla uwalniającej się spod rosyjskiej dominacji Polski mówił mi „wszystko jest możliwe”, było to wyłomem wielkiej wagi i znakiem możliwości zmiany amerykańskiej polityki wobec wschodniej Europy. Kiedy dzisiaj w polskiej polityce „wszystko jest możliwe”, to nie jest już znak wielkiej szansy, znak otwarcia. To jest znak ignorancji.

Europa znalazła się w kryzysie. Polska – odwracając się do jej problemów plecami – gubi szansę na wielkość. Bo wielkość buduje się odpowiedzialnością. A nie minami. Nie ucieczką od odpowiedzialności. To jest opowieść nie tylko o rządzie PiS. Dotyczy też Platformy. Różnica taka, że Platforma usuwa nadmiar wrednych Europie wydzielin dyskretnie, podczas gdy PiS charka na środku salonu. Mierność współczesnej polskiej polityki swe źródło ma w partiach i w mediach. A także w Kościele. Tzw. poprawność polityczna (albo ignorancja) doprowadziły do peryferyjności polskiej debaty wewnętrznej. Mówi się o fistaszkach, a nie o Polsce.

Dwie dziewuszki, może piętnasto-, może szesnastoletnie zaatakowały wychodzącego z niedzielnej mszy świętej Lecha Wałęsę pytaniem, czy może się modlić, przystępować szczerze do komunii świętej będąc zdrajcą „Bolkiem”. Zalewa go krew. Żąda publicznej, organizowanej przez IPN debaty. Nie rozumie i nie wie, że tym samym uwiarygodnia instytucję, której celem od lat jest zepchnięcie go w niebyt. IPN ochoczo przystaje. Miałby zignorować ten prezent? Wałęsa niepomny, że ma za sobą orzeczenie sądu lustracyjnego, który po zbadaniu wszelkich okoliczności i dokumentów stwierdził, że Lech jest poszkodowanym przez komunizm, a nie kłamcą lustracyjnym (ciekawe swoją drogą, kto poza Polakami tego nie wie) – mimo wszystko nalega na debatę, na najgorszych dla siebie warunkach, suflowanych przez IPN. Gdański IPN chce go w tej debacie pogrążyć (ciekawe, po co jest ten IPN, jakie są jego zasadnicze cele). Szuka haków. Takich, o których Wałęsa może nie wiedzieć. By go na te haki podczas na żywo transmitowanej debaty nadziać. Które sprawią przynajmniej, że się spieni, zaczerwieni, przegra okazaną publicznie złością. IPN właśnie po to jest.

Moskal by tego nie wymyślił. Polak zaś potrafi. Wałęsa chłodnieje. Adrenalina spada. Dochodzi do niego, po co ten IPN tak chętnie na debatę przystaje. Pod jakimś pretekstem Lech więc odchodzi od debaty. Ale IPN już zadziałał. Zwrócił się do Kiszczakowiej, czy czegoś tam w papierach na Wałęsę nie ma. Obiecuje może to i owo. Może dużo. Wdowa się godzi. Debaty jednak nie ma. Ani tego, co obiecano. Wdowa potrzebuje tych 90 tysięcy. Biegnie więc do IPN. Resztę wiemy z mediów.

Nieprawdopodobne? Część z tych rzeczy powiedział Wałęsa. Część IPN. Reszty się domyślam. Przywilej wieku, doświadczenia. Dwa tygodnie polskiej hańby. W Moskwie i w Waszyngtonie zastanawiają się (w Moskwie już nawet wiedzą), czy mały agent zmienił historię? Wszystko jest wierutną bzdurą, ale jej źródła biją w Polsce. Także o obficie finansowanej za pieniądze podatników instytucji państwowej – Instytucie Pamięci Narodowej. Który z racji swych pasji może powinien nazywać się Instytutem Polskiego Szamba? Byłoby trafniej.

Finowie mają parlamentarną komisję przyszłości. My mamy „Instytut Pamięci Narodowej”. Ciekawe, co lepiej się każdemu z tych dwu narodów przysłuży?

Wróć