Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dokąd zmierzają polskie wyścigi konne?

13-09-2017 20:40 | Autor: Tadeusz Porębski
W 1988 roku topowy wówczas polski satyryk wygłosił podczas festiwalu piosenki w Opolu entuzjastycznie przyjęty przez publiczność slogan, że są na świecie kraje rozwijające się i zwijające. Było to odniesienie do odchodzącej w niebyt PRL. Dzisiaj slogan ten pasuje jak ulał do polskich wyścigów konnych.

Można przyjąć, że w Polsce wyścigi konne narodziły się w 1777 r., kiedy to na bitym trakcie z Woli do Ujazdowa klacz będąca własnością Kazimierza hrabiego Rzewuskiego, naonczas pisarza polnego koronnego, pokonała w dwukonnym wyścigu konia angielskiego posła sir Charlesa Whitewortha. Sto lat później wprowadzono koński totalizator, dzięki czemu można było fundować pokaźne nagrody pieniężne dla zwycięzców. Powinniśmy więc w tym sezonie hucznie świętować 240–lecie polskich wyścigów konnych. Niestety, zamiast uroczystej fety może zostać zorganizowana stypa. Bez konsolacji. Bo na wyścigowym horyzoncie nie widać najmniejszego nawet zwiastuna, który mógłby służyć coraz bardziej rozgoryczonej i zawiedzionej publiczności za pocieszenie. Mniej więcej od końca ubiegłego stulecia ta widowiskowa i mająca kilkusetletnią tradycję dyscyplina sportu weszła bowiem na równię pochyłą i już nie zjeżdża, a wręcz pikuje w dół. Ku całkowitemu unicestwieniu.

Należy jasno zaznaczyć, że wyścigi konne funkcjonują na dwóch odrębnych płaszczyznach – organizacyjnej i sportowej. Organizacją gonitw zajmuje się powołany w 2008 r. w łonie Totalizatora Sportowego, spółki z jednoosobowym udziałem skarbu państwa, Oddział Wyścigi Konne Warszawa Służewiec. Natomiast pieczę nad stroną czysto sportową i hodowlaną (selekcja, publiczne próby dzielności koni, regulamin wyścigowy, etc.) sprawuje powołany w 2001 r. na mocy ustawy sejmowej Polski Klub Wyścigów Konnych. Oba podmioty działają w porozumieniu, ale są niezależne. Organizowanie mityngów i opracowywanie rocznych planów gonitw przebiega dosyć sprawnie, bez większych wpadek. Efekty działalności inwestycyjnej TS na Służewcu, mającej na celu modernizację zrujnowanego nie remontowanego od 1939 r. zabytku, rzucają się w oczy. Opóźnienia w realizacji zadań  spowodowane są przede wszystkim ingerencją konserwatora zabytków w roboty remontowe, praktycznie na każdym polu.

Strona sportowa wyścigów konnych to odrębna kwestia, której poświęcona jest niniejsza publikacja. Można posłużyć się fragmentami dyskusji z kultowego filmu Marka Piwowskiego "Rejs", toczonej pomiędzy Sidorowskim i inżynierem Mamoniem. Polskie wyścigi konne to, proszę państwa, coraz większa nuda. Po prostu brak akcji jest. Jeśli doda się do tego żenujący poziom wyszkolenia technicznego i taktycznego jeźdźców, ociemniałych sędziów z Komisji Technicznej, nie dostrzegających ewidentnych kantów, metody treningowe rodem z czasów króla Ćwieczka, enigmatyczne, często wprowadzające graczy w błąd informacje o koniach udzielane przez trenerów, jak również coraz więcej skąpo obsadzonych gonitw selekcyjnych, to trudno dziwić się exodusowi graczy ze służewieckiego toru. Bo mówimy o warszawskim Służewcu, jedynym w Polsce profesjonalnym torze wyścigowym, na którym można organizować wyścigi konne na miarę zachodniej Europy. Co prawda funkcjonują jeszcze Sopot i wrocławskie Partynice, ale są to tory lokalne niższej kategorii.

Lata powojenne, aż do 1997 r., to złote karty w historii służewieckiego hipodromu. Gonitwy organizowano w weekendy i dodatkowo w środy przy pełnych trybunach. Derby i Wielką Warszawską rokrocznie obserwowało kilkadziesiąt tysięcy widzów zgromadzonych, a raczej upchniętych na trzech trybunach. Okres prosperity zaczął kończyć się w momencie wprowadzenia w Polsce zasad wolnego rynku. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych Służewiec przynosił ponad milion złotych zysku, jednak już w roku 1998 r. zysk spadł do poziomu kilkunasty tysięcy. Rok później wykazano pierwszą stratę w wysokości 4,4 mln złotych, a w 2003 r. zadłużenie przekroczyło 10 mln zł. W kwietniu 2006 r. wydawało się, że wyścigi wydają ostatnie tchnienie. Na tory wszedł syndyk masy upadłościowej, który zarządził licytację skromnego majątku upadłej spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych. Roszczenia wierzycieli przekroczyły 17 mln zł, zaś majątek STWK miał wartość ledwie około 800 tys. zł.

Kiedy wydawało się, że wyścigi konne w Polsce wymagają już tylko ostatniego namaszczenia los uśmiechnął się do tej królewskiej dyscypliny sportu. W maju 2008 r. państwowa spółka Totalizator Sportowy przejęła zrujnowany obiekt w 30-letnią dzierżawę. Pasjonaci koni wyścigowych, włącznie ze mną, popadli w euforię, ponieważ tak zamożny mecenas gwarantował szybkie wyremontowanie Służewca oraz ciągłość wyścigów. Z remontami nie poszło tak łatwo, jak się spodziewano, ponieważ wbicie przysłowiowego gwoździa w ścianę wymagało trwających miesiące uzgodnień z konserwatorem zabytków. W końcu jednak nakładem wielu milionów publicznych złotych udało się kompleksowo wyremontować trybunę honorową i częściowo trybunę środkową, której modernizacja ma zakończyć się w przyszłym roku. Wymieniono m. in. kanat okalający bieżnię, zakupiono w Australii nowoczesną maszynę startową, poddano modernizacji częściowo zapchane dreny i wyremontowano siodlarnię oraz zabytkową łaźnię.

Służewiecki oddział Totalizatora Sportowego przeznacza od 2011 r. około 6 mln zł na nagrody i organizuje w sezonie ponad 50 dni wyścigowych, choć umowa dzierżawy obliguje do zorganizowania nie mniej niż 45 dni i 360 gonitw. To oznacza, że od strony organizacyjnej oraz inwestycyjnej mamy do czynienia z progresem. Na Służewiec można dzisiaj zaprosić europejską elitę i nie powstydzić się infrastruktury, choć przydałoby się wydzielenie osobnej stajni z kilkunastoma boksami i kompleksowe wyremontowanie jej na miarę XXI wieku, by mogła zadowolić najbardziej nawet wybrednych właścicieli koni oraz trenerów z Zachodu. Natomiast jak idzie o poziom polskich wyścigów konnych, jako dyscypliny sportu, notujemy coraz bardziej widoczny regres. Porównując sportowy poziom mityngów rozgrywanych na Służewcu z mityngami organizowanymi na Zachodzie, choćby w sąsiednich Niemczech, bo z Wyspami nie może być żadnego porównania, można popaść w głębokie kompleksy.

Dzisiejszy Służewiec to wyścigowe przedszkole – nieudolni, bujający się w siodłach na luźnym cuglu jeźdźcy, prowadzący konie zygzakiem i kombinujący jak wyprowadzić graczy w pole; to klasyczne spacerowe "patataj" w gonitwach na dłuższych dystansach i rozgrywanie wyścigów na ostatnich 400 metrach; to czterokonne gonitwy w najważniejszych wyścigach kategorii A (tegoroczna gonitwa St. Leger), których w żadnym razie nie można nazwać selekcyjnymi; to w końcu wysuwający ciągłe roszczenia, a niewiele dający z siebie trenerzy i kilkunastu wyjątkowo pazernych właścicieli koni. Nic dziwnego, że z roku na rok kurczy się liczba stałych bywalców, a zawody obserwuje garstka widzów. Trenowane w Polsce konie nie mają czego szukać na Zachodzie nawet w gonitwach listed niższej kategorii. Do kraju sprowadzany jest wybrakowany koński chłam zaśmiecający rodzimą hodowlę. Nie mamy w Polsce reproduktorów na miarę choćby ogierów Jape czy Belenusa, które dawały przyzwoity przychówek.

Z roku na rok derbowe roczniki folblutów są coraz słabsze, czego przykładem może być tegoroczna gonitwa Derby, podczas której solidny, ale przecież nie wybitny Bush Brave rozbił stawkę wygrywając o kilkanaście długości. Za przykład coraz słabszego materiału wyścigowego mogą służyć także osiągane ostatnio czasy. W latach 2007 – 2014 czasy w Wielkiej Warszawskiej (2600 m ) oscylowały pomiędzy 2`40.3 a 2`47.8, w dwóch ostatnich latach były to odpowiednio 2`51.2 i 2`51.5, gorsze od rekordu toru na tym dystansie ustanowionego w 2011 r. przez ogiera Intensa aż o ponad 11 sekund! To są nagie fakty, z którymi nie sposób dyskutować. Tak gigantyczna różnica to prawdziwa przepaść świadcząca o ciągłym zwijaniu się polskich wyścigów konnych.   

Nasuwa się pytanie, dla kogo organizowane są w Polsce wyścigi? Odpowiedź  wydaje się być bardzo prosta – dla garstki najbardziej zagorzałych pasjonatów, a przede wszystkim dla nieudolnych jeźdźców oraz mających się bardzo dobrze – w odróżnieniu od graczy – służewieckich trenerów, z naciskiem na słowo "służewieckich". Do tegorocznej Wielkiej Warszawskiej zapisano 17 koni, w tym 2 z Niemiec. Po pierwszym skreśleniu na początku sierpnia pozostało ich 11. Chodzą słuchy, że po drugim skreśleniu w dniu 14 września w zapisie pozostaną... 4 konie. Gdyby plotki przekształciły się w fakty, byłby to skandal nie notowany w liczącej już 122 lata historii gonitwy Wielka Warszawska. Ponoć PKWK, organizacja marionetkowa, bo całkowicie uzależniona od ministra rolnictwa i rozwoju wsi, czyni gwałtowne ruchy mające na celu ponowne otwarcie zapisu do WW i pokrycie jego kosztów z własnych środków. Może się uda, ale i tak będzie to odebrane jako przedśmiertne drgawki wyścigów konnych w naszym kraju.

Jestem pasjonatem tej dyscypliny sportu od 1973 r. Ze wszystkich sił starałem się bronić Służewca i wyścigi przed zakusami deweloperów oraz polityków w rodzaju Andrzeja Leppera, którzy próbowali wycinać kolejne hektary tego wspaniałego tortu i sprzedawać je  amatorom budowy apartamentowców w tak prestiżowej lokalizacji. Dzisiaj uszło ze mnie powietrze, bo widzę, że wyścigi nie mają w tym kraju żadnej przyszłości. Przypominają śmiertelnie chorego podłączonego do kroplówki pacjenta, który, owszem, jeszcze zipie, wydala i przyjmuje, ale szykują mu już miejsce w kostnicy. Decydenci z PKWK oraz służewieccy trenerzy otrzymali w 2008 r. od losu dar życia, kroplówkę w postaci bogatego państwowego mecenasa, dzięki któremu nie poszli na bezrobocie i mogą nadal pracować zarabiając dobre pieniądze. Co dali widzom w zamian przez ostatnie 9 lat? Jest to pytanie retoryczne, odpowiedzi na nie może udzielić każdy służewiecki gracz. Niedawno kroplówka została uzupełniona. Aby zachęcić trenerów do zapisywania do gonitw większej liczby koni TS wdrożył w życie specjalny program. Trenerom, którzy zadeklarują swój udział w nim, zostanie obniżona stawka za najem stajni. Muszą jednak wykazać, że każdy koń będący w ich treningu będzie miał na swoim koncie przeciętnie 4,5 startu w miesiącu. Czy rzucenie koła ratunkowego pomoże tonącym i tkwiącym w marazmie oraz zamierzchłej przeszłości polskim wyścigom konnym?   

Nikomu nie zależy na podnoszeniu poziomu widowiska sportowego, jakim są cotygodniowe mityngi na Służewcu, a wręcz przeciwnie – jeźdźcom, trenerom oraz sporej grupie właścicieli koni zależy na utrzymaniu badziewnego status quo i zabawie w wyścigi na niby. Weźmy na przykład pana Siergieja Wasiutowa, trenera i jeźdźca w jednym. W ostatnią niedzielę w nagrodzie Wielkiego Szlema uczynił wszystko, by przegrać na dosiadanej przez siebie faworytce Shahad Athbah i umożliwić wygranie wyścigu stajennemu koledze, nie liczonemu w totalizatorze Bandolero. Komisja Techniczna, w odróżnieniu od widzów, nie dostrzegła mocno podejrzanej ekwilibrystki uprawianej przez Wasiutowa na ostatniej prostej i nie zareagowała. To standard na Służewcu. Przypomnę członkom tego gremium, że za starych dobrych czasów mistrz Tomasz Dul dostał 10 dni spieszenia za niedołożenie starań do zajęcia... czwartego miejsca w gonitwie. Gdyby niedzielną nagrodę Wielkiego Szlema oceniali stewardzi sprzed lat, pan Wasiutow nie dosiadłby konia w gonitwie do przyszłorocznych Derby. 

Mój postulat jest następujący: w kolejnych sezonach należy dążyć do ograniczenia liczby dni wyścigowych. Moim zdaniem powinno się renegocjować zapis umowy z 2008 r. mówiący o organizowaniu minimum 45 dni wyścigowych w sezonie i organizować mityngi wyłącznie w niedziele. Podwoiłyby się wówczas pule nagród, jak również pola w poszczególnych gonitwach, co znacznie ograniczyłoby ustawianie gonitw. Znacznie atrakcyjniejsza stałaby się gra w totalizatorze. Jednocześnie pozbylibyśmy się ze Służewca końskich "łachów", ponieważ utrzymywanie ich w treningu stałoby się dla ich właścicieli nieopłacalne. Czyli, naturalna selekcja służąca podnoszeniu jakości, a nie ilości. Taka koncepcja nie przypadnie jednak do gustu szczególnie trenerom, ponieważ za miesiąc trenowania takiego "łacha" pobierają od właściciela około 1500 zł, więc ewentualne wprowadzenie w życie tego rodzaju rozwiązania mogłoby znacznie odchudzić zasobne trenerskie portfele. Na szczęście w kwestiach dotyczących Służewca i wyścigów konnych wiążące decyzje podejmują nie trenerzy, lecz dwóch ministrów.

Dalsze tolerowanie status quo jest moim zdaniem wyrzucaniem publicznych pieniędzy w błoto. Dzisiejsze wyścigi na Służewcu, gromadzące garstkę widzów, są antyreklamą tego prawdziwie królewskiego sportu i w obecnej formie nie mają racji bytu. Dlatego należy nękać ministrów Morawieckiego i Jurgiela prasowymi publikacjami, by wspólnie i w porozumieniu przystąpili do renegocjacji zapisu umowy z 2008 r. i określili liczbę dni wyścigowych w sezonie na nie mniej niż 35 i nie więcej niż 40. Trzeba wreszcie skończyć z pudrowaniem rzeczywistości i wyścigową fikcją, bo dalsze jej tolerowanie nie doprowadzi do niczego dobrego.

Foto: Maciej Piłat

Wróć