Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dlaczego Radziwiłł rzeźbił w gównie

11-04-2018 21:19 | Autor: Tadeusz Porębski
Od 1 października ubiegłego roku weszły w życie zmiany w służbie zdrowia. Zadecydowano między innymi, że nocna i świąteczna opieka zdrowotna będzie organizowana przede wszystkim przez SOR, czyli szpitalne oddziały ratunkowe.

Były minister zdrowia Konstanty Radziwiłł zapewniał na konferencji w Białej Podlaskiej, że "poprawi się jakość opieki nad pacjentami i wzrośnie ich bezpieczeństwo, a chorzy zgłaszający się na izbę przyjęć będą mogli liczyć na lepsze przyjęcie, ponieważ punkty nocnej i świątecznej opieki lekarskiej będą działały nadal mając wsparcie w szpitalnych izbach przyjęć i SOR–ach". Radziwiłł, podobnie jak jego poprzednicy w resorcie zdrowia, bredził bez sensu, oferując nam coś, czego do dzisiaj nie mamy. Kto nie odwiedził SOR, powinien uważać się za szczęśliwca, który wygrał milion dolarów. Kto tam był, wie, że wizyta na SOR to wielogodzinna udręka, stres przechodzący w traumę i zagrożenie życia.

Doświadczyłem tego na własnej skórze. W nocy z 2 na 3 lipca ubiegłego roku pogotowie ratunkowe przewiozło mnie do szpitala MSWiA przy Wołoskiej z trzepotaniem przedsionków i pozostawiło pieczy personelu tamtejszego SOR. Piecza wyglądała tak, że od 4.30 do 10 rano nie zainteresował się mną pies z kulawą nogą, poza podłączeniem mnie przez pielęgniarkę do monitora. Około 10 rano dyżurna pielęgniarka uznała, że jestem stabilny. Zapytałem kiedy wreszcie zjawi się lekarz, by potwierdził diagnozę medyka z pogotowia i cokolwiek zalecił – może jakieś doraźne leki. Odpowiedź zmusiła mnie do zastanowienia się, czy jestem jeszcze w szpitalu, czy już w kostnicy: "Przykro mi, ale na dyżurze jest tylko jeden lekarz, który ma dyżur również na oddziale chirurgii, więc może pana odwiedzi za godzinę, a może za trzy godziny".

Wypisałem się na własne żądanie. Życie uratowała mi moja lekarz rodzinna dr Beata Ptaszek z ursynowskiej przychodni zdrowia przy ul. Na Uboczu 5. Kiedy nazajutrz rano zjawiłem się u niej, tylko na mnie popatrzyła i już zlecała wykonanie EKG. Po kwadransie wypisywała skierowanie do szpitala na "cito". Zdecydowałem się na Wojskowy Instytut Medyczny przy ul. Szaserów, bo cieszy się znakomitą reputacją. Szybko przekonałem się, że nie bez powodu. Przyjęto mnie bez zbędnej zwłoki na oddział kardiologii nieinwazyjnej i telemedycyny w klinice kardiologicznej i natychmiast zarządzono serią badań z zabiegiem koronarografii serca włącznie. Gdyby nie błyskawiczna diagnoza dr Ptaszek (niech ją dobry Bóg ma w opiece!) i natychmiastowa interwencja dr. Konrada Tkaczewskiego z WIM na Szaserów, który odblokował tętnicę wieńcową, wyciągnął z niej skrzepniętego gluta i założył stent, byłbym trupem. W najlepszym wypadku czekał mnie udar niedokrwienny i żywot w postaci "warzywka".

Jaka jest definicja SOR według Narodowego Funduszu Zdrowia? "Świadczenia w SOR udzielone są w trybie nagłym pacjentowi znajdującemu się w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego. Obejmują również świadczenia, które ze względu na stan zdrowia pacjenta wymagają niezwłocznego podjęcia czynności związanych z diagnostyką i leczeniem. Gdy to konieczne, świadczenia obejmują zapewnienie transportu w celu zachowania ciągłości leczenia". Wszystko to pięknie brzmi, ale jest fikcją i naturalną konsekwencją ciężkiej choroby, która od lat toczy polski system ochrony zdrowia. Jedynym lekiem, mogącym zahamować postęp tej choroby i przyczynić się do zlikwidowania rozprzestrzeniającego się w naszej służbie zdrowia dziadostwa, jest kilku miliardowy zastrzyk pieniędzy. Może z przesunięcia środków z rozbuchanego budżetu MON, które zakupiło za ciężkie miliardy starzyznę w postaci rakiet "Patriot", potrzebnych Polsce jak łysemu grzebień? Piszę "starzyznę", bo Rosjanie właśnie przetestowali zmodernizowaną rakietę międzykontynentalną 53T6. To jedna z rakiet o najbardziej ekstremalnych osiągach. W ciągu kilkunastu sekund przyspiesza do 20 tysięcy km/godz.

Wracam na szpitalne podwórko. Jak idzie o funkcjonowanie SOR–ów, pewne jest to, że zachodzi pilna potrzeba przeprowadzenia na szeroką skalę kampanii edukacyjnej, uczącej społeczeństwo, czym tak naprawdę jest SOR i w jakim celu został powołany. Prawda jest taka, że wielu ludzi nie wie, iż SOR jest instytucją udzielającą pomocy w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia pacjenta i nie należy zgłaszać się tam z bolącym zębem, czy zwichniętą kostką. Edukacji powinni zostać poddani także lekarze pracujący na SOR-ach. To nie jest robota dla każdego, tam wymagane są specjalne predyspozycje psychologiczne i odporność na stres. Dlatego lekarz pracujący na oddziale ratunkowym powinien być podwójnie wynagradzany. Kto będzie użerał się z pijakami, narkomanami, cuchnącymi na odległość bezdomnymi i agresywnymi pacjentami przebywającymi na SOR za przysłowiową czapkę gruszek? Nic dziwnego, że chętnych brak, a cierpi na tym pacjent.

Drugim powodem złej opinii o SOR-ach jest fatalna organizacja pracy. Przewieziony tam pacjent styka się z ludźmi cierpiącymi na najróżniejsze schorzenia. Wszystko zależy więc od dyrektorów szpitali organizujących pracę oddziału. Musi być dokonywana szybka, sprawna selekcja. Pacjenci z prostymi schorzeniami (zwichnięcia, złamania, etc.) kierowani powinni być do pokoju nocnej i świątecznej opieki i mogą poczekać. Natomiast pacjenci z ciężkimi bólami głowy, znamionującymi udar bądź wylew, bólami w klatce piersiowej (zawały, ataki serca), czy w okolicy nerek (urosepsa) – muszą być natychmiast diagnozowani za pomocą specjalistycznych sprzętów. Chodzi o tak zwaną "złotą godzinę", która w przypadku udaru czy zawału waży o życiu lub śmierci pacjenta. Jednak dokonywanie szybkiej i sprawnej selekcji uzależnione jest od liczby lekarzy na SOR. I koło się zamyka.

W ubiegłą sobotę moja ciocia, osoba osiemdziesięcioletnia, od rana źle się czuła. Pogotowie odmówiło przyjazdu, argumentując, że nie zachodzi zagrożenie życia. Skąd tak dokładna diagnoza, wydana naprędce przez operatorkę PR, skoro nikt pacjentki nie zbadał? Pani ta podała numer telefonu do lekarki dyżurnej. Ta również odmówiła pomocy, informując, że składa wizyty domowe wyłącznie osobom niepełnosprawnym. Po kilku godzinach ciocia przestała mówić i rodzina przewiozła ją prywatnym autem na SOR Szpitala Bielańskiego. Tam pacjentka potrzebująca, jak się wkrótce okazało, natychmiastowej pomocy – czekała kilka godzin, a kiedy wreszcie dotarła przed oblicze lekarza, konieczne było natychmiastowe przygotowanie sali operacyjnej i zespołu medycznego. Ciocia miała rozległy udar i w tej chwili znajduje się w farmakologicznej śpiączce, między życiem a śmiercią. Dyżurny lekarz wrzasnął: "Czemu przywieźliście ją tak późno, przecież nawet student na pierwszym roku zdiagnozowałby udar"? Rodzinie ręce opadły, a jeden z synów uciekł, by nie trafić do więzienia. Miał ochotę strzelić tego lekarza w gębę. Sprawa prawdopodobnie wyląduje w prokuraturze.

Polska służba zdrowia, funkcjonowanie SOR-ów, przychodni rejonowych, wielomiesięczne czekanie na wizytę u specjalisty – to niekończąca się opowieść. Radykalne zmiany w systemie są konieczne, choć zdarzają się obszary – jak na przykład Ursynów – gdzie służba zdrowia działa niczym szwajcarski zegarek. Nie chcemy już jednak nowych pomysłów uzdrawiania szwankującego systemu, które pochodziłyby z rodzimego chowu. Od ponad 25 lat bowiem nasi nieudolni reformatorzy rzeźbią w gównie i nie zdołali nic wyrzeźbić. Weźmy więc wreszcie przykład od innych, którzy mają sukcesy na tym polu.

Udając się do lekarza, obywatel Republiki Czeskiej powyżej 18 roku życia płaci za wizytę 30 koron, czyli na nasze około 5 złotych. Jeden dzień pobytu w szpitalu to wydatek rzędu 60 koron (10 zł), dlatego hospitalizowani pacjenci często spędzają weekendy w domu. Oczywiście, tylko ci, którym zezwoli na to lekarz. Z opłat zwolnieni są najubożsi, zarabiający poniżej średniej krajowej oraz osoby, które leczą się przymusowo. Po reformie w 2011 r. korytarze czeskich przychodni zdrowia z dnia na dzień opustoszały. Za 90 koron (15 zł) Czech może wejść dzisiaj do lekarza specjalisty prosto z ulicy, bez potrzeby wyznaczania terminu. W Polsce też można wejść do specjalisty z ulicy, tyle że nie za 15, lecz za 150 złotych. Wyliczono, że ponosząc przeciętnie na miesiąc koszt rzędu 70 zł, Czech otrzymuje od swojego rządu niczym nieskrępowany dostęp do każdego lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, ze specjalistami włącznie i nie musi miesiącami czekać na wizytę bądź na badanie specjalistycznym sprzętem.

Nasi sąsiedzi borykali się przed laty z problemem dotyczącym lekarzy. Pod koniec 2010 r. aż 25 proc. z ogólnej liczby 3837 czeskich lekarzy złożyło wypowiedzenia z pracy. Czeski lekarz zarabiał wówczas, w przeliczenia na polskie pieniądze, około 3680 zł brutto, a z dyżurami około 8000 zł brutto. Narastający konflikt rozwiązano po rocznych negocjacjach. Podniesiono medykom pensję o 5000 – 8000 koron (830 – 1330 zł). W 2012 r. o dalsze 10 proc., a rok później do poziomu trzykrotności ówczesnej średniej krajowej. W 2014 r. średnia miesięczna pensja czeskiego lekarza to 55.068 – 61.393 koron, czyli 9.200 – 10.200 złotych za sam etat, bez dyżurów. W styczniu 2017 r. lekarze naszych południowych sąsiadów otrzymali kolejne 10 proc. podwyżki i w porównaniu z kolegami z Polski są nababami.

I to by było na tyle, bo cóż tu więcej pisać?

Wróć