Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czyżby Al Capone naszych czasów?

26-04-2017 21:25 | Autor: Maciej Petruczenko
Kto był świadomym świadkiem procesu polskiej transformacji ustrojowej po 1989 roku, ten z pewnością pamięta nadzwyczaj modne naówczas hasło: „Bierzcie swoje sprawy w swoje ręce”, co miało oznaczać zerwanie z mentalnością doby socjalizmu, gdy każdy oglądał się na to, co da mu państwo.

A od państwa mógł obywatel otrzymać i posadę, i mieszkanie, i telefon, i paszport, i kartki na cukier lub buty, jak również talon na samochód, czyli limuzynę typu Fiat 126 albo 125p, ewentualnie FSO Polonez, Skoda, Wartburg, Trabant, Łada, Dacia, a niekiedy nawet Zastava z trącącej Zachodem Jugosławii.

Swoje sprawy w swoje ręce wzięli tak naprawdę tylko najbardziej przedsiębiorczy obywatele, którzy zamiast szturmować oskardami drzwi Urzędu Rady Ministrów i domagać się nieustannie podwyżek, rozkładali na ulicy łóżka polowe, czyniąc pierwszy krok na niwie źle widzianego w poprzednim ustroju biznesu. Jego nielicznych przedstawicieli w czasach PRL nazywano pogardliwie „prywaciarzami”, tymczasem w nowych warunkach na rozpadającym się pomniku peerelowskiej pychy, kiedyś bardzo pięknym Stadionie Dziesięciolecia, rozlokował się największy – jak mawiano – bazar współczesnej Europy. Reprezentacyjna świątynia sportu stała się świątynią mniej lub bardziej szemranego biznesu, a na koronie stadionu pojawili się nagle Wietnamczycy, Rosjanie, Ukraińcy. Jak się wtedy ironizowało, mówiąc o przodku obecnego Narodowego, można tam było kupić za jednym zamachem i podrabiane dżinsy, i kałasznikowa. To wtedy Bazar Różyckiego zaczął przegrywać z Jarmarkiem Europa, na którym zainstalowała się handlowa Liga Mistrzów.

Czas spontanicznych inicjatyw biznesowych, wiążących się na ogół z handlowaniem byle gdzie, dość szybko minął i nawet sprzedajne dziewczyny zeszły z ulicy, pochowawszy się w eleganckich apartamentach „agencji towarzyskich”, będących teraz w łańcuchu jednostek kultury fizycznej bodaj jedynym ogniwem, które nie cierpi na brak środków finansowych. W rozliczeniach z państwem najbardziej tolerancyjnie – obok zespołu osób, określanych mianem „sługi boże” – traktuje się do dzisiaj córy Koryntu, jeśli wolno mi użyć tego niewątpliwego archaizmu. Ci, którzy bardzo nie lubią urzędników państwowych, złośliwie komentują ową tolerancję twierdzeniem, że „k....rwa k....rwie łba nie urwie”.

Dziś wszakże mamy całkiem nowy etap, bo transformacja została już niemal zakończona i tylko nieśmiertelny Janek Pietrzak oraz szefowie resortów w rządzie Beaty Szydło wciąż toczą walkę z komuną, próbując przy okazji zwalczyć gorzką prawdę o samolotowej katastrofie smoleńskiej, jakkolwiek frontman tego zwalczania opuścił nagle tak ważną pozycję i uszedł do swego matecznika w USA. A sekretny wybuch na pokładzie tupolewa został nieoczekiwanie zastąpiony jawnym wybuchem wściekłości tych, którzy godzili się na sowite opłacanie owego – pożal się Boże – eksperta i godzą się nadal na opłacanie kolejnych ekshumacji ofiar katastrofy, co można odbierać jako chęć, by iść do imaginowanego celu po trupach.

Publiczność – albo mówiąc najprościej w świecie – tłum to jest ten podmiot, który uwielbia rozliczenia i przepada za tym, żeby komuś coś odebrać, kogoś posadzić względnie powiesić. Dlatego w początkach nowej Polski – poniekąd słusznie – wytykano palcami tzw. nomenklaturę okresu minionego, która dorabiała się, mając najlepsze dojście do odpowiednich informacji. Z czasem okazało się jednak, że cwaniakami są nie tylko członkowie byłej nomenklatury. I stąd wzięła się tak teraz szeroko roztrząsana afera reprywatyzacyjna, która najpierw podkopała mienie komunalne Krakowa i Łodzi, a potem zaznaczyła się potężną falą uderzeniową w Warszawie. Reprywatyzacyjne tsunami przechodziło przez stolicę raz za razem – i nie był to li tylko proces słusznego rozliczania z niedobrą przeszłością i zwracania nieruchomości prawowitym właścicielom, skrzywdzonym przez komunę, a zwłaszcza tego łajdaka Bieruta. Wyrzucani masowo z mieszkań warszawiacy zorientowali się oto, że w mieście – pod przytulnymi skrzydłami ratusza, prokuratury, sądów, a także Samorządowego Kolegium Odwoławczego oraz politycznego establishmentu – działa swoista mafia, która nie tyle odbiera swoją własność, ile zabiera cudzą. I to prawem kaduka.

Zagarniać zaczęto parki, budynki szkół, ktoś zgłosił pretensje własnościowe do Stadionu Narodowego, brano jak leci pożydowskie kamienice, o które nie dopominali się sami Żydzi, zgłaszano przedziwnych „kuratorów” nieruchomości, zainstalowanych – nie wiedzieć czemu – na Karaibach. Jak grzyby po deszczu zaczęły się odradzać przedwojenne spółki, po których już dawno słuch zaginął. Im bardziej lewe kwity mistrzowie machlojek przedstawiali w Biurze Gospodarki Nieruchomościami albo przed sądem, tym szybciej osiągali swoje cele.

Dziś publika ekscytuje się ujawnionym świeżo majątkiem pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, biorącej nędzne 12 tysięcy złotych za zarządzanie takim molochem jak Warszawa. Nikt zaś nie doliczy się wartości majątku największego rekina podstępnej reprywatyzacji, który ponoć walnął sobie w Konstancinie chałupę za 52 miliony. I zdaje się, że niewiele wyjdzie ze ścigania jego reprywatyzacyjnych przekrętów, bo władza próbuje mu tylko zarzucić jakieś niewiele znaczące niedopatrzenia podatkowe.

No cóż, historia lubi się powtarzać. Najsłynniejszego gangstera w historii Ameryki, Ala Capone, dopadnięto również jedynie za podatki.

Wróć