Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy za tę niegospodarność będą zatrzymania?

13-02-2019 20:23 | Autor: Tadeusz Porębski
Amerykanie mają z nami dobrze. Jak Sowieci swego czasu. Nasi komuniści, w odróżnieniu na przykład od jugosłowiańskiego przywódcy Josipa Broz Tito, czy rumuńskiego "Słońca Karpat" Nicolae Ceausescu, nie potrafili twardo postawić się Moskwie. Stosunkowo najwięcej odwagi wykazywał Władysław Gomułka, I sekretarz KC PZPR w latach 1956–70.

Co prawda, Janusz Szpotański przedstawił w 1964 r. w operze satyrycznej „Cisi i gęgacze” towarzysza "Wiesława" jako przygłupiego Gnoma, to jednak fakty historyczne dowodzą, iż Pierwszy nie zawsze realizował polecenia płynące z Kremla.

Niejednokrotnie potrafił ostro skrytykować stanowisko "radzieckich", nazywając ich publicznie „kacapami”. Jednak większość członków Biura Politycznego KC PZPR była ślepo zaprzedana Sowietom. Krążył wówczas taki dowcip: "Wymiana handlowa pomiędzy Polską a bratnim Związkiem Radzieckim rozkwita. Wysyłamy radzieckim przyjaciołom mięso, owoce, przetwory i inne wartościowe towary. W zamian otrzymujemy rocznie kilka milionów par butów. Do podzelowania".

Tak jest i dzisiaj, tylko przyjaciel się zmienił. Bratni ZSRR zastąpiły bratnie USA. Robimy ze Stanami interesy, tyle że są one korzystne wyłącznie dla nich. Oni pozbywają się bowiem uzbrojenia z demobilu, za które my płacimy setki milionów dolarów. Pan Donald Trump zaciera ręce – złapać na haczyk tak tłustego leszcza nie zdarza się często. W Polsce uporczywie pierze się społeczeństwu mózgi o rzekomo rosnącym zagrożeniu ze strony Rosji. To ma uzasadniać radykalne zwiększenie wydatków na modernizację armii. Jeśli się jednak przyjrzeć czynionym przez MON zakupom, skonstatujemy, że lwia część tych wydatków wcale nie idzie na modernizację, lecz na zakup przestarzałego amerykańskiego sprzętu, którego Amerykanie już nie używają. MON chce wydać na nowy sprzęt i programy 130 miliardów złotych. To znaczy – na sprzęt, ale bynajmniej nie nowy.

W 2015 r. system "Patriot" obchodził swoje, uwaga!– 50. już urodziny. Stany Zjednoczone oferują Polsce te rakiety w przestarzałej wersji PDB–8. Możemy je nabyć, ale potem w budżecie resortu zabraknie środków na bardzo kosztowny zakup nowoczesnej 360-stopniowej wersji MEADS. "Patriot" został bowiem zaprojektowany w czasach Zimnej Wojny, a głównym jego zadaniem była ochrona naziemnych celów przed sowieckimi bombowcami. Nie musiał się więc często przemieszczać, dlatego jest ciężki i nieporęczny. "Patriota" zaprojektowano tak, by patrzył tylko w kierunku ZSRR i państw Układu Warszawskiego. Brakuje mu zatem możliwości dostrzeżenia i zwalczania celów w pełnym zakresie 360 stopni. Ogranicza to jego elastyczność operacyjną i wymusza zmianę oprogramowania na system MEADS. Jednakowoż mogłaby ona być wykonana wyłącznie przez głównego dostawcę, czyli firmę Raytheon. A to są kolejne miliardy, które popłynęłyby do USA. Powyższe informacje zaczerpnąłem nie od byle kogo, bo wziąłem je z wypowiedzi pana Howarda B. Bromberga, generała US Army w stanie spoczynku, zastępcy szefa strategii oraz rozwoju biznesu Działu Obrony Powietrznej i Przeciwrakietowej Lockheed Martin Missiles and Fire Control.

Polscy politycy od dawna ciężko pracują na rzecz uczynienia z naszego kraju militarnego mocarstwa, a rakiety, samoloty i inne wojskowe gadżety zakupione od USA mają świadczyć o tym, że w tym regionie nie ma na nas mocnych. Jest to oczywiście iluzja i napinanie wątłych mięśni na pokaz, a przy okazji trwonienie gigantycznych środków, które mogłyby być przeznaczone na przykład na wsparcie polskiej służby zdrowia. Prawda jest tylko jedna: jeśli Rosja zdecyduje się na atak, nie obroni nas nic, a na pewno nie amerykańska starzyzna. Tak twierdzi wielu ekspertów trzeźwo oceniających rzeczywistość. Jednostka wyposażona w rakiety mogące przenosić taktyczne głowice nuklearne stacjonuje w Obwodzie Kaliningradzkim, tuż przy granicy z Polską. Przed Iskanderem-M, wyposażonym w pocisk 9K723 poruszający się z prędkością Mach 7 i mogący manewrować w celu uniknięcia nowoczesnych systemów obrony przeciwrakietowej, nie ma ratunku. Rakiety te mogą przenosić głowice jądrowe o mocy od 5 do 50 kiloton.

Kiedy piszę te słowa, polski rząd podpisuje z USA umowę na dostawę HIMARS, czyli mobilnej wyrzutni rakiet wykorzystujących amunicję kierowaną o zasięgu do 300 km. Nie jest to broń defensywna, lecz ofensywna. Po co nam tego typu broń, skoro celem programu realizowanego przez MON jest wzmocnienie obronności naszego kraju? To chyba zasadne pytanie. Eksperci twierdzą, że minusem tej transakcji jest to, iż cała kwota – blisko 2,5 mld złotych – popłynie na konta amerykańskie. Na umowie w ogóle nie zyskają polskie przedsiębiorstwa, a na serwisowaniu i zakupach części zamiennych będą zarabiać wyłącznie Amerykanie.

HIMARS jest nam potrzebny jak łysemu grzebień. W tym roku do służby w siłach zbrojnych Rosji wszedł oparty na nowych zasadach fizyki system laserowy "Pierieswiet", jeden z najnowocześniejszych rodzajów uzbrojenia, jakie wymyślił człowiek. Błyskawicznie zniszczy każdą rakietę naruszającą terytorium Rosji. W tym też roku wejdzie do służby w rosyjskiej armii nowy interkontynentalny system strategiczny "Awangard", zdolny do łatwego ominięcia amerykańskiego systemu obrony powietrznej. Amerykanie przyznają, że nie mają odpowiedzi na nowy rodzaj broni, którym już dysponuje Rosja. W grudniu ubiegłego roku prezydent Władymir Putin ogłosił, że rosyjska armia ma do dyspozycji pociski hipersoniczne przekraczające aż dwudziestokrotnie prędkość dźwięku. W tej sytuacji HIMARS można porównać do procy strzelającej kamieniami w czołgi.

Skąd ten gigantyczny pęd do zbrojenia się na potęgę, skoro żaden z dwóch największych graczy nie naciśnie czerwonego guzika, bo wie, że zniszczyłby nie tylko wroga, ale także i siebie? Odpowiedź jest bardzo prosta – interesy. Wojna to najlepszy biznes liczony w bilionach dolarów. Nie ma wojny, nie ma biznesu. Stwarza się więc sztuczne zagrożenia i wywołuje konflikty, by przemysł zbrojeniowy mógł pracować pełną parą – w USA, w Rosji i na całym świecie. Dzisiejsza myśl techniczna pozwala tworzyć arsenał militarny, który zaledwie kilka lat wcześniej można było zobaczyć jedynie w filmach science-fiction. A co zrobić ze starym sprzętem? Zniszczyć? To byłoby gigantyczne marnotrawstwo. Lepiej wcisnąć go różnym plemionom w Afryce, by się nawzajem wykrwawiały, albo frajerom w Europie marzącym o byciu militarnym mocarzem w swoim regionie.

Wyścig zbrojeń trwa więc w najlepsze, a płatnikami są zwykli obywatele. My w Europie płacimy za to w podatkach, ale ludność na Bliskim Wschodzie morzem krwi. Bliski Wschód od 2010 r., czyli od wybuchu "Arabskiej Wiosny", stał się prawdziwą beczką prochu, którą trzeba ciągle napełniać, by prochu czasem nie zabrakło. Siedzą na niej okrakiem USA, Rosja, Chiny, Niemcy, Francja i Wielka Brytania. Swoje trzy grosze wtrąca posiadający broń jądrową Izrael. Światowi mocarze pozwolili Izraelowi na wyprodukowanie i posiadanie nuklearnego arsenału, natomiast dziesięciokrotnie większemu Iranowi blokuje się rozwój nuklearnego programu i wręcz wypowiada wojnę.

Dzisiejszy Iran to następca powstałego w 550 r. przed naszą erą Imperium Perskiego i trzeci największy eksporter ropy naftowej w OPEC. Wyeliminowanie z paliwowego rynku tak potężnego gracza to woda na młyn dla amerykańskich koncernów. Prezydent Donald Trump zerwał więc porozumienie nuklearne z Iranem, podając mocno dęte argumenty, które zdementował w ostatnich dniach jego własny amerykański wywiad. Wypowiadając porozumienie, Trump dobrze wiedział co robi. Po pierwsze, służy to wyeliminowaniu Iranu z rynku paliwowego; po drugie, rozpętaniu kolejnego konfliktu zbrojnego, bo, jak wyżej napisałem, wojna napędza gospodarczą koniunkturę. Do Warszawy zlecieli się więc światowi notable na konferencję poświęconą Iranowi i sytuacji na Bliskim Wschodzie. Dlaczego akurat do Warszawy? Ponieważ strasznie lubimy wychodzić przed szereg i niepotrzebnie tworzyć sobie wrogów.

Czym irańska awantura może się skończyć? Dla nas tym, że staniemy się wrogiem najpotężniejszego państwa na Bliskim Wschodzie. A dla świata? Trump najwyraźniej chce kolejnej jatki w tym regionie. Tym razem może to jednak doprowadzić do katastrofy. Iran dysponuje bowiem najsprawniejszą armią, z jaką USA miałyby do czynienia od ponad 200 lat. Świetnie wyposażona irańska marynarka wojenna jest w stanie błyskawicznie zablokować Cieśninę Ormuz na tak długi okres, by wyrządzić spustoszenie w światowej gospodarce. A zdolności irańskich informatyków komputerowych, matematyków i fizyków docenia cały świat. Ewentualny cyberatak Iranu mógłby spowodować w cyberprzestrzeni gigantyczny chaos, wyłączenie systemów oraz zniszczenie krytycznych danych. Kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, o wiele bardziej krwawa niż wszystkie dotychczasowe łącznie, wisi w powietrzu. A co my robimy w tym wojennym tyglu, jako już tradycyjnie – pionek na amerykańskiej szachownicy? Wyjdziemy na tym jak Zabłocki na mydle, tak jak w Iraku w 2003 r., kiedy wsparliśmy zbrojnie Wielkiego Przyjaciela, a w zamian nie otrzymaliśmy nawet jednej pary butów. Do podzelowania.

Wróć