Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy przyjdzie dzień, że będzie cień?

26-06-2019 21:02 | Autor: Maciej Petruczenko
Co z tego, że teoretycznie biorąc, wciąż żyjemy w strefie klimatu umiarkowanego, skoro od wielu tygodni mamy w Polsce faktycznie klimat podzwrotnikowy? Kiedyś marzeniem polskiej biedoty było zdobycie choć kromki chleba, za komuny obiektem pożądania stały się papier toaletowy i sznurek do snopowiązałek, a teraz rysuje się perspektywa desperackiej walki o choćby kroplę wody.

W Skierniewicach już jej zabrakło w kranach, w Warszawie na szczęście jeszcze nie jest tak źle, o czym świadczą chociażby zainstalowane przez służby miejskie kurtyny wodne na placu Zamkowym, placu Konstytucji, przy rondzie Wiatraczna i w wielu innych miejscach. Trzydziestostopniowych upałów wszakże nie złagodzimy samymi kurtynami, o czym mogą się przekonać pasażerowie tramwajów i autobusów, a także pociągów dalekobieżnych, w których z braku klimatyzacji ludzie zaczynają po prostu umierać.

Już dosyć dawno z języka polskiego zniknął popularny niegdyś zwrot o potrzebie „wyjazdu do ciepłych krajów”. Kilka dni temu odwiedziła mój dom znajoma z południa Hiszpanii i zdziwiła się wielce, konstatując, że w Polsce jest teraz cieplej niż w Alicante. A ja ją mogłem na szczęście powitać słowami Jana Kochanowskiego z fraszki „Na lipę”: gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie... Bo lipa rośnie mi w ogrodzie naprawdę rozłożysta, a jej cień w dni upalne wydaje się najlepszym zbawieniem.

Tyle że minimalna strefa cienia niewiele nam może pomóc, skoro od lat następuje globalne ocieplenie. Zjawisko to zaczęło się nasilać w skali światowej od czasu dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej, no i tempo przyrostu temperatur jest coraz szybsze. Wedle notowań specjalistów, w zasadzie każdy rok XXI wieku jest globalnie gorętszy od jakiegokolwiek roku poprzedniego stulecia. Samo topnienie lodowców powoduje nieodwracalne skutki klimatyczne. I niewiele można na to poradzić, skoro rozwój techniki i zaburzanie środowiska naturalnego prowadzą do zachwiania dawnej równowagi w przyrodzie.

Wyziewy z silników samochodowych, samolotowych oraz z urządzeń klimatyzacyjnych, a na dodatek straszliwe zaśmiecenie oceanów grożą nam biologiczna klęską, której coraz trudniej będzie uniknąć. Również w polskich warunkach, ponieważ zachwyceni poprawą poziomu życia w ostatnim ćwierćwieczu dążymy z całą bezmyślnością do zabetonowania każdego skrawka ziemi.

Z mojego punktu widzenia przykładem takiego trendu są chociażby Kabaty. Dawna wieś położona na skraju lasu ma dziś już typowo miejską, a powiedziałbym nawet – śródmiejską zabudowę, pozbawioną niemal kompletnie drzewostanu. Trochę złośliwie przypominam moim przyjaciołom z tamtejszych osiedli, że gdy je zaczynano budować, potencjalni nabywcy mieszkań byli kuszeni zwrotem „Zielony Ursynów”. Miały być Kabaty jednym z warszawskich suburbiów, swoistą oazą przyrody, dającą oddech w porównaniu z betonem centrum miasta. W praktyce wszystko wyszło inaczej i dobrze chociaż, że mieszka się na Kabatach wygodnie z uwagi na dogodny dojazd metrem, co zwłaszcza dla młodzieży szkolnej i osób zaawansowanych wiekowo jest rzeczą wprost bezcenną.

W tych dniach można też ruszyć się dosłownie o krok z Ursynowa, żeby zażyć relaksu w Powsinie, gdzie liczne urządzenia sportowe, a przede wszystkim świeżo zmodernizowany basen pod gołym niebem wydają się kuszącą ofertą wobec permanentnych upałów. Powsiński park wypoczynku w dzisiejszej wersji jest z pewnością o wiele bardziej użyteczny społecznie niż istniejące tam przed wojną pole golfowe, którego niegdysiejszą współwłaścicielkę, uroczą hrabinę z Wiednia, spotkałem kiedyś na driving range’u w Wilanowie.

Powsin w dzisiejszej wersji przyciąga w celach relaksacyjnych wiele znanych osób. Jedną z nich był przez lata prezydent Warszawy Marcin Święcicki, należący do grupy grających tam nawet zimą entuzjastów siatkówki. Na kortach tenisowych widywało się do niedawna mistrza zapasów Andrzeja Suprona i jego stałego partnera do odbijania piłki, legendarnego kolarza Ryszarda Szurkowskiego. Tego ostatniego – niestety – ubiegłoroczny wypadek w wyścigu weteranów wyłączył na razie z grona czynnych sportowców. Ryszard, którego miałem ostatnio okazję odwiedzić, kuruje się w Konstancinie, stopniowo odzyskując sprawność fizyczną z lepszych czasów i jest nadzieja, że w przyszłości znów zagra w tenisa z Supronem. Na razie jednak pozostaje mu tylko rola kibica kolarstwa, więc śledzi kolejne wielkie wyścigi, trzymając kciuki za obecnego gwiazdora Michała Kwiatkowskiego.

Z kolei my, jako mieszkańcy południa Warszawy, możemy np. piłkarzom pokibicować jedynie w telewizji, ponieważ stadiony futbolowe, a nawet zwykłe pełnowymiarowe boiska już zniknęły z naszego krajobrazu. Pięknie kiedyś położony stadion Warszawianki został zlikwidowany, a kompleks sportowy Gwardii, gdzie kiedyś można było pokopać na kilku regularnych boiskach, to już tylko wspomnienie. Decydenci z resortu spraw wewnętrznych kolejnych ekip politycznych z całą konsekwencją doprowadzili Gwardię do ruiny, wbijając więdnącemu coraz bardziej sportowi stołecznemu gwóźdź do trumny.

Gdy ze smutkiem obserwujemy teraz klęski młodego pokolenia polskich piłkarzy, przychodzi tylko westchnąć na wspomnienie organizowanych niegdyś przez Aleksandra Zaranka turniejów o Złotą Piłkę na błoniach przy Stadionie Dziesięciolecia. Służące dzieciarni przez długie lata tamtejsze błonia już zabetonowane, podobnie zresztą jak samo boisko główne obecnego Stadionu Narodowego. Wydano bodaj ponad dwa miliardy na wybudowanie tego specjalistycznego obiektu futbolowego, by piłkarze zaglądali tam najwyżej 3-4 razy do roku, a każdorazowe położenie płatów trawy w niecce Narodowego kosztuje, o ile się nie mylę, blisko milion złotych. Trochę to przypomina niektóre nasze lotniska, na których nie ma ani odlotów, ani przylotów. Są za to koszty...

Wróć